We
wszystkich moich domach zawsze było mnóstwo książek. I tak jest nadal. Nawet te
najstarsze i najbardziej podniszczone towarzyszki mojego dzieciństwa zajmują kilka
półek regału. Kiedy przeczytałam „Rzeczy których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy,
zrozumiałam, że nie będę liczyć na
decyzje potomnych, co z moich książek zostawić, a co oddać na makulaturę, tylko
załatwię to osobiście. I nie tyle powyrzucam te wszystkie tomiska, chudsze i
grubsze, na śmietnik (rzecz jasna w ramach selektywnego odbioru odpadów), co
znajdę dla nich nowe domy.
I
tak powstał scenariusz do realizacji. Będę zdejmować z półek kolejne książki,
czytać je po raz ostatni, oddawać im hołd w blogu i oddawać w ręce tych,
których ucieszą. Przeczytają, odłożą na swoją półkę, albo puszczą w dalszy obieg.
A zatem zaczynam.
Ile razy w życiu można czytać „Dewajtis” Rodziewiczówny. Kilkanaście, jeśli chcecie wiedzieć. Najczęściej sięgałam do tej książki przed ukończeniem 18 roku życia. Dość wybiórczo ją czytałam, wiele opisów opuszczałam i pewnie dlatego przy każdej kolejnej lekturze tego dzieła czułam powiem świeżości. Piękna miłość. Niezłomny mężczyzna. Trudny mężczyzna, którego trzeba było obłaskawić. Ciekawa obyczajowość i jakoś tak to wszystko uchwycone, że ma się poczucie obcowania z opisanymi postaciami. Widzi się te pola, lasy, dwory. Serialu telewizyjnego, który miał ponoć ogromną oglądalność, nie widziałam, bo nie chciałam widzieć. Jak ich wszystkich przecież poznałam w ich świecie wiele lat temu. I starczy. Bratowa książki nie chce. Powędruje do sąsiadki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz