We wszystkich moich domach zawsze było mnóstwo książek. I tak jest nadal. Nawet te najstarsze i najbardziej podniszczone towarzyszki mojego dzieciństwa zajmują kilka półek regału. Kiedy przeczytałam „Rzeczy których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy, zrozumiałam, że nie będę liczyć na decyzje potomnych, co z moich książek zostawić, a co oddać na makulaturę, tylko załatwię to osobiście. I nie tyle powyrzucam te wszystkie tomiska, chudsze i grubsze, na śmietnik (rzecz jasna w ramach selektywnego odbioru odpadów), co znajdę dla nich nowe domy.
I tak powstał scenariusz do realizacji. Będę zdejmować z półek kolejne książki, czytać je po raz ostatni, oddawać im hołd w blogu i oddawać w ręce tych, których ucieszą. Przeczytają, odłożą na swoją półkę, albo puszczą w dalszy obieg.
Akurat
ta autorka mocno zaważyła na moim życiu. Halina Snopkiewicz (1934-1980). W jej
powieściach można odnaleźć wiele zdarzeń, miejsc, ludzi, zaczerpniętych z jej
własnej biografii. Głównie z dzieciństwa i lat szkolnych. Chociaż można w
doszukiwaniu się podobieństw pójść dalej, jako że Snopkiewicz, podobnie jak Lilka Sagowska, bohaterka jej powieści "Słoneczniki", przerwała studia i nigdy ich już nie skończyła. Jak
potoczyły się losy Lilki trudno odgadnąć, jako że kontynuacja
"Słoneczników", czyli "Paladyni", tego nie opisuje. Wszystko
kończy się w momencie odejścia Lilki ze studiów i oznacza pożegnanie z dotychczasowym
życiem i dotychczasowymi wyborami. Co dalej? Pewnie podobnie, tylko może
spokojniej i dojrzalej?
Już po latach dowiedziałam się, że córka Haliny
Snopkiewicz, Małgorzata, zagrała główną rolę w filmie Jana Batorego „Con amore”.
Film oglądałam kilkakrotnie, bo wciągała
mnie jego naturalność i ważne dla mnie, bo to był czas mej młodości, problemy.
Te same co problemy bohaterów filmu.
Wracając do Lilki Sagowskiej i książki „Słoneczniki”.
Umiałam ją prawie na pamięć. Na jednym z obozów harcerskich, na które
wyjeżdżałam regularnie w szkole podstawowej, powstał zwyczaj codziennego
opowiadania do snu jakiejś powieści. Światło musiało być zgaszone, co znaczyło
w namiotowych warunkach zakaz włączanie latarek, więc czytać się nie dało.
Pozostawała rozmowa, ale o czym można regularnie przed snem gadać. I na dodatek
starać się przy tym usnąć. Więc zostałam namiotowym, a właściwie zastępowym, opowiadaczem.
I właśnie „Słoneczniki” wzbudziły największy entuzjazm. Żadna z dziewczyn nie
zasnęła, co przy innych powieściach się zdarzało.
Dalsze losy Lilki, jak już wspomniałam, Snopkiewicz opisała w powieści „Paladyni”.
Miejscami i ta książka mnie uwodziła, ale była jak na mój gust za bardzo
przegadana. Kilka dni temu przeczytałam ją po raz kolejny i postanowiłam puścić w obieg. „Słoneczniki”
zostaną ze mną jednak na zawsze. To w końcu Lilka zaszczepiła we mnie pomysł
studiowania psychologii, o czym nie omieszkałam poinformować Komisji
Egzaminacyjnej. Pytali o motywy wyboru tego kierunku studiów, to im szczerze
odpowiedziałam. Szczerość mi nie zaszkodziła. Dostałam się na studia, choć może
niekoniecznie z tego powodu (chociaż, kto wie?).
Gdyby nie Sagowska byłabym pewnie stomatologiem. Ona,
co prawda, w ostatniej chwili porzuciła psychologię na rzecz filologii
polskiej, ale ja byłam konsekwentna.
Jest jeszcze jedna książka tej autorki, co do której
będę musiała podjąć decyzję, czyli: „Piękny statek” . To może być bolesne
rozstanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz