Franck
Provost. Warszawa. Nowy Świat. Pustawo. Linia produkcyjna fryzur płynna. Po
godzinie mam na głowie względny ład. Strzyżenie plus czesanie załatwione. Dzisiejszy
poziom zadowolenie w skali od 1 do 10 – 6. Nie najlepiej i nie najgorzej. Przy
poprzednich wizytach różnie to
wyglądało: była nawet 10, ale i 5 się zdarzyła.
Do
Franka trafiłam trochę przypadkowo, a że lubię fryzjerów, do których można
wpaść ot tak, przy okazji, z ulicy, to zostałam jego stałą klientką.
Zdradziłam
tym samym pana M, który strzygł mnie, farbował i czesał przez kilka lat.
Naszą więź nadwyrężyło jego upodobanie do niezmienności proponowanego mi stylu.
Kwintesencją naszej współpracy była sytuacja, kiedy to prosto od M poszłam do
fotografa, a ten zasugerował, abym, zanim zrobi mi zdjęcie, jakoś się uczesała.
Pożegnałam
też panią K, która na jakiś czas zastąpiła pana M i była urocza, a ja pod
jej ręką również uroczo, przynajmniej momentami, wyglądałam. Do pani K trzeba
się było jednak umawiać z dużym wyprzedzeniem, a to dość sprzeczne z moją
kliencką naturą.
No
i zdrada największa. Pożegnałam na zawsze przeuroczy salonik przy Placu
Hallera. W moich wspomnieniach pozostanie on jednak na zawsze. Przytulne,
kolorowe, ciepłe i bezpieczne miejsce, w którym to za każdą wizytą wyczarowywano
na mojej łepetynie, w miarę satysfakcjonujące uczesanie, a w przededniu
Bożego Narodzenia częstowano domowymi ciasteczkami, zaś przed Sylwestrem
raczono szampanem. Niestety Plac Hallera był mi nie po drodze. Wpadałam więc
coraz rzadziej, aż w końcu przestałam się tam czuć jak u siebie.
Swego
czasu zaliczyłam pouczającą przygodę z Grouponem. Postanowiłam być oszczędna i
wykupiłam stosowny voucher. Mimo starannie zapisanego adresu, jakoś nie mogłam
odnaleźć salonu, jak się okazało ukrytego w czeluściach podwórka wskazanej
kamienicy. Błądziłam i w końcu się spóźniłam. Na powitanie poskarżyłam się, że:
-
Trudno do pani trafić. Przydałoby się
lepsze oznakowanie salonu.
Pani
Fryzjerka, widać zdegustowana moimi narzekaniami i wiszącą nad nią alternatywą:
klientki z Groupona bądź pusty salon, warknęła:
-
Takich jak pani sfrustrowanych, niezadowolonych z życia klientek to ja mam
po kilka dziennie. Gdybym się nimi przejmowała, to bym chyba zwariowała.
Zaniemówiłam.
I mimo, że pani okazała się biegła w swym fachu i nieźle mnie ostrzygła, więcej
się u niej nie pojawiłam. Bo to nie była dobra fryzjerka, skoro nie rozumiała,
że do fryzjera chodzi się przede
wszystkim po to, żeby w końcu ktoś się nami przejął.
Póki
co wygrywa Frank z Paryża. Nieco bezosobowy, ale sprawny i zawsze pod ręką. Wymarzoną
klientką, biorąc pod uwagę moją rzadkość korzystania z usług fryzjerskich,
raczej nie jestem. Ale jak powiada przysłowie, drogi Franku Provoście, lepszy
wróbel w garści niż gołąb na dachu.
Miałam stałą fryzjerkę, do której najpierw ja chodziłam, potem ona chodziła na emeryturze do stałych klientek, a gdy zmogły ją choroby znalazłam inną, ale szłam z gulą w gardle, bo mało w której fryzurze mi dobrze, więc miałam stracha. Teraz jestem zadowolona, nie zachwycona, ale zawsze...
OdpowiedzUsuńChciałabym mieć taką fryzjerkę na przychodnie.
OdpowiedzUsuńTradycjonalistka ze mnie.
OdpowiedzUsuńOd lat ta sama fryzjerka i prawie ta sama fryzura. Ale fryzjerka dobra, uprzejma i sympatyczna.
:-)
Jesteś zatem wierną klientką, czego o mnie rzec nie można. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJa w ogóle nie jestem klientką, bo...się nie nadaję.
OdpowiedzUsuńNigdy nie jestem zadowolona ;)
Jak ja w młodości. Też nigdy nie byłam zadowolona. Z wiekiem znacznie obniżyłam poziom moich wobec fryzjera oczekiwań. I w efekcie osiągam minimum zadowolenie i poczucie, że załatwiłam sprawę.
OdpowiedzUsuńJa chodzę obecnie tylko w dwa miejsca do fryzjera. Do pani Joli albo do Pani Magdy. Obie świetnie czeszą i odcinają włosy. Lubię ich styl.
OdpowiedzUsuńMuszę się pochwalić, że i mnie się ostatnio udalo. Moja Pani od Strzyżenia ma na imię Iwona.
Usuń