Adieu moje książki

We wszystkich moich domach zawsze było mnóstwo książek. I tak jest nadal. Nawet te najstarsze i najbardziej podniszczone towarzyszki mojego dzieciństwa zajmują kilka półek regału. Kiedy przeczytałam „Rzeczy których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy, zrozumiałam, że nie będę liczyć na decyzje potomnych, co z moich książek zostawić, a co oddać na makulaturę, tylko załatwię to osobiście. I nie tyle powyrzucam te wszystkie tomiska, chudsze i grubsze, na śmietnik (rzecz jasna w ramach selektywnego odbioru odpadów), co znajdę dla nich nowe domy. I tak powstał scenariusz do realizacji. Będę zdejmować z półek kolejne książki, czytać je po raz ostatni, oddawać im hołd w blogu i oddawać w ręce tych, których ucieszą. Przeczytają, odłożą na swoją półkę, albo puszczą w dalszy obieg. Zapraszam do lektury postów z serii ADIEU MOJE KSIĄŻKI.

czwartek, 1 sierpnia 2019

Z PIECEM W TYTULE




Nie z jednego pieca chleb jadł – głosi przyslowie. Owszem znam kilka osób, o których tak można powiedzieć. Wieczni wędrowcy, ciekawi świata, żądni przygód. Jest wśród nich alpinista – grotołaz, są przyjaciółki nierozłączki, a na dodatek wędrowniczki, są małżeństwa w wieku emerytalnym, którym życie upływa na planowaniu i realizowaniu różnych turystycznych projektów. Tyle w sensie dosłownym. Literalnym.
Jest jeszcze druga kategoria, czyli tacy, którzy najchętniej  spędziliby życie w towarzystwie jednego, byle niezawodnego pieca, ale los nimi miotał i miota i chleba z różnych pieców przychodzi im próbować. Jedni i drudzy, bogaci w doświadczenie, mogą niemal na każdą okoliczność przywołać jakąś anegdotę, wspomnienie, wskazówkę. Cenni towarzysze przy stole, w podróży i w ogóle w życiu. Byle nie kazali mi pójść w swoje ślady. Bo ja, proszę państwa, cenię sobie w życiu spokój i powtarzalność. Byle było bezpiecznie, jak u Pana Boga za piecem.

Mam wspomnienie dziecięce związane z piecem, które jest chyba dobrą ilustracją moich życiowych wyborów. Biały kaflowy piec. Żeliwne drzwiczki uchylone. Widać płonący, rozpalony do czerwoności węgiel. Po pokoju rozchodzi się ciepło, powoli, systematycznie, ale jeśli chcesz je poczuć, tak naprawdę, do głębi, musisz zbliżyć się do pieca i najlepiej oprzeć plecami o jego boczną ścianę. Jest wspaniale, nie za gorąco, w sam raz. 

Dzisiaj lepiej pieców nie gloryfikować. Smog czynią. Gospodarkę węglową wspierają. Zwłaszcza piece starej generacji.

W dodatku w starym piecu diabeł pali. Symboliki tego przysłowia analizować jednak nie będę.


4 komentarze:

  1. Moje wspomnienie z piecem to dom babci, zawsze wstawała pierwsza by w nim rozpalić...

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobnie było w moim domu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tekst o piecu sprowokował mnie do poszukiwania nazwy komory cieplnej instalowanej w piecach kaflowych, w której można było trzymać imbryk z herbatą, kaszę, by pęczniała, a nawet uppiec jabłko. I już wiem to tzw. duchówka.

    OdpowiedzUsuń
  4. Taki biały piec kaflowy był w mieszkaniu mojej siostry, gdy po wyjściu za mąż zamieszkała w domu wybranka. Nie palili w nim, tylko zainstalowali grzałkę. Podobnie jak Jotka wspominam piec kuchenny w domu babci, zawsze uważano żebym na niego nie wpadła i się nie poparzyła, a mnie jak magnes przyciągał ogień buzujący pod fajerkami i płytą. Podobny piecyk stał też w naszym pierwszym mieszkaniu, ale spotkanie z nim skończyło się dla mnie fatalnie. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń