Zacznę od początku. Na świat przyszło
moje starsze dziecko. Urlop macierzyński zleciał szybko, wychowawczy tudzież.
Stanęłam przed koniecznością powrotu do pracy, zwłaszcza, że z pieniędzmi było
krucho. Co z dzieckiem? Żłobek przerażał, a poza tym okazał się nie do
załatwienia. Dziadkowie daleko.
Instytucja niani w tamtych czasach i przy tamtych dochodach nierealna.
I oto nadszedł ważny dla mojej
opowieści dzień. Siedziałam na ławeczce i obserwowałam bawiące się w
piaskownicy dzieci, w tym własne maleństwo, któremu jego nowy kolega Jędrek
wyrywał, nie bacząc na protesty, żółte plastykowe wiaderko. Od dłuższego czasu
chodził mi po głowie pewien pomysł i właśnie dojrzał. Nie zwlekając zagadnęłam
Mamę Jędrka, która podobnie jak ja miała wolny zawód, czy nie byłaby
zainteresowana wymianą usług: dwa dni w tygodniu ona opiekuje się naszymi
synkami – rówieśnikami (tak ładnie się ze sobą bawią), dwa dni – ja sprawuję
opiekę, piąty dzień tygodnia byłby ruchomy (do ustalania na bieżąco), soboty i
niedziele dla tatusiów i dalszej rodziny, no i problem z głowy. I tak to się zaczęło.
Trwało przez rok, a kiedy nasi synkowie dorośli i poszli jako dwuipółlatki do żłobka, a potem do
przedszkola, kooperatywa przestała działać.
Na krótko, bo wkrótce w naszym domu
pojawiła się malutka pannica i okazja do plagiatu. Zagadnęłam wcześniej upatrzoną
Mamę Magdy, która podobnie jak ja miała wolny zawód, czy nie byłaby skłonna
przez dwa dni w tygodniu opiekować się naszymi córeczkami - rówieśniczkami,
kolejne dwa dni robiłabym to ja, piąty dzień tygodnia byłby ruchomy (do
ustalania na bieżąco), soboty i niedziele dla tatusiów, no i problem z głowy.
Mama Magdy propozycję przyjęła. I tym razem wymiana usług trwała do momentu, aż
nasze córeczki nie awansowały do żłobka i przedszkola.
Opisane wydarzenia to zaledwie
wstępny etap rozwoju spółdzielczości wychowawczej. Jej rozkwit przypadł na
przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i był związany z
wejściem naszych młodszych
latorośli w 7 rok życia. Na osiedlu szkoły
nie było i trzeba było dzieci dowozić do szkół okolicznych. Nie martwiliśmy się
tym zbytnio. Kursował przecież specjalny szkolny autobus. Jakież było nasze
rozczarowanie, gdy okazało się, że naszych pierwszoklasistów potraktowano po
macoszemu i autobus nas nie dotyczy. Radźcie sobie kochani rodzice sami. Na szczęście był to okres znacznego
ożywienia osiedlowych kontaktów sąsiedzkich. Przyjaźnili się dorośli, znały się
dzieci. Postanowiono zatem problem odprowadzania i przyprowadzania dzieci ze
szkoły rozwiązać wspólnie. Wespół w zespół.
Zwołaliśmy zebranie tych mam z sąsiedztwa,
które albo miały wolne, albo prawie wolne zawody, czyli mogły jeden dzień w
tygodniu pozostać w domu. Do spółdzielni przystąpiły: Mama Magdy, Mama Ani,
Mama Maćka, Mama Marty i ja, też Mama, jak wspomniałam wcześniej, nawet
podwójna. Każda z nas miała mieć jeden dzień dyżuru. Obowiązki były dokładnie
zdefiniowane: odprowadzić sprawnie
gromadkę podopiecznych do szkoły, dopilnować w szatni, odebrać ze
szkoły, dać obiad i postarać się, by był zjedzony, zorganizować odrabianie
lekcji i zabawę, dać jakiś podwieczorek i trzymać, np. przed telewizorem, tak
długo, aż nie zgłoszą się po dziecko rodzice.
Dość szybko wpadłam na pomysł, który
od razu zyskał aprobatę, żeby przy okazji uczyć nasze dzieciaki angielskiego.
Zaprzyjaźniona „anglistka” stwierdziła, że lekcje muszą być co najmniej dwa
razy w tygodniu, a że w międzyczasie Mama Marty z jakichś względów musiała się
wyłączyć z systemu opieki, mój dyżur rozciągnął się na dwa dni, zwane dniami
angielskiego. Marta oczywiście w grupie została. Byliśmy w końcu
lojalną wobec swych członków spółdzielnią. W dodatku do grupy przyszłych
poliglotów dołączyły: jeszcze jeden kolega i jeszcze jedna koleżanka naszych
dzieci.
Wieści o angielskim rozeszły się
szybko i Mamy rówieśników mego starszego dziecka doszły do wniosku, że takie lekcje przydałyby
się i ich dzieciom. I tak spółdzielnia poszerzyła swą działalność o zajęcia dla
grupy starszej, czyli dziesięciolatków: Adasia Pierwszego, Adasia Drugiego,
Jędrka i Agnieszki. Na lekcjach się nie kończyło, bo przed i po trzeba było
trochę ze sobą pobyć. Często wspominam, jak to Agnieszka czytała chłopakom na
głos książeczkę: Co każdy chłopiec wiedzieć powinien; albo jak musztrowała ich, że się nie potrafią
kulturalnie zachowywać. Jedna na trzech, a radziła sobie świetnie.
Do zwykłych poszkolnych spotkań
naszych dzieci doszły jeszcze urodzinowe rytuały, umawianie się na zabawy
podwórkowe i odwiedzanie wzajemne w celach zabawowych. Jak często wspomina Mama Magdy, nigdy nie
było wiadomo, kto jeszcze jest w domu, kogo już nie ma i gdzie jest własne
dziecko: u siebie, czy może już u sąsiadów.
Dzieciaki z dnia na dzień stawały się przyjaciółmi i część tych
przyjaźni trwa po dzień dzisiejszy.
Kiedy wspominam tę naszą wychowawczą
spółdzielnię jestem zdziwiona, że wszystko toczyło się bezawaryjnie. Jedyne
wpadki to takie, że np. przez cały tydzień nasi podopieczni jedli zupę
pomidorową, bo Mamy nie konsultowały ze sobą jadłospisu, a pomidorówka była
łatwa w przygotowaniu. Monotonii pokarmowej, poza ta nieszczęsną zupą, raczej
nie było, bo każdy dom miała swoją spécialité de la maison, np. wspaniałe
naleśniki z serem i truskawkami Mamy Ani, które z tęsknotą wspomina moja córka.
P.S.
Ten wpis to taka przypominajka. Być może nudnawa, ale ....
P.S.
Ten wpis to taka przypominajka. Być może nudnawa, ale ....
Ludzie potrafią się świetnie zorganizować, byle im tylko nie przeszkadzać.
OdpowiedzUsuńDzisiaj musielibyśmy mieć na taką wymianę stosowne zezwolenia itd
UsuńI pewnie jeszcze podatek jakiś zapłacić...
UsuńŚwietny pomysł, gdzieś słyszałam o wymianie usług wśród dorosłych: ty mi napiszesz podanie, ja ci obliczę podatek, pani Halinka upiecze placek, a pan Marek naprawi kran. A wpadki to przy tym pikuś:-)
OdpowiedzUsuńCoraz mniej chyba tego typu spontanicznych aktywności. Od wszystkiego musi być specjalista z certyfikatami i ze zgłoszoną działalnością gospodarczą.
UsuńTo prawda, mam spore doświadczenie w pracy, lubię nowe wyzwania, ale gdy chciałam prowadzić zajęcia biblioterapii chciano wysłać mnie na kolejny kurs za grube pieniądze...bo nie mam zaświadczenia!
UsuńW czasach mojego dzieciństwa też istniała taka spółdzielnia wychowawcza. Jednoosobowa, nazywała się babcia. Wychowała sowich ośmioro dzieci, więc z szóstką wnuków było jej nawet lżej. A tak, Twoja babcia mieszka daleko...
OdpowiedzUsuńPomysł sam w sobie oryginalny, potrafię nawet pochwalić ;)
Dziękuję spółdzielni i własnym.
OdpowiedzUsuńMiało być w imieniu spółdzielni i własnym
UsuńWooooooow... wiem co to jest bo jak wyszłam za mąż wyjechaliśmy do maleńkiego miasteczka :) niedługo później okazało się że ludzie są super - i zawsze mogliśmy na nich a oni na nas czyli mogliśmy na siebie liczyć. Kiedy wróciliśmy w rodzinne strony za którymi tak tęskniłam rozczarowały mnie - wtedy już z kilkulatkiem mogliśmy liczyć tylko na siebie lub rodzinę o reszcie można było zapomnieć !!!
OdpowiedzUsuń