poniedziałek, 4 czerwca 2018

SPÓŁDZIELNIA WYCHOWAWCZA




Zacznę od początku. Na świat przyszło moje starsze dziecko. Urlop macierzyński zleciał szybko, wychowawczy tudzież. Stanęłam przed koniecznością powrotu do pracy, zwłaszcza, że z pieniędzmi było krucho. Co z dzieckiem? Żłobek przerażał, a poza tym okazał się nie do załatwienia. Dziadkowie daleko.  Instytucja niani w tamtych czasach i przy tamtych dochodach nierealna.


I oto nadszedł ważny dla mojej opowieści dzień. Siedziałam na ławeczce i obserwowałam bawiące się w piaskownicy dzieci, w tym własne maleństwo, któremu jego nowy kolega Jędrek wyrywał, nie bacząc na protesty, żółte plastykowe wiaderko. Od dłuższego czasu chodził mi po głowie pewien pomysł i właśnie dojrzał. Nie zwlekając zagadnęłam Mamę Jędrka, która podobnie jak ja miała wolny zawód, czy nie byłaby zainteresowana wymianą usług: dwa dni w tygodniu ona opiekuje się naszymi synkami – rówieśnikami (tak ładnie się ze sobą bawią), dwa dni – ja sprawuję opiekę, piąty dzień tygodnia byłby ruchomy (do ustalania na bieżąco), soboty i niedziele dla tatusiów i dalszej rodziny, no i problem z głowy. I tak to się zaczęło. Trwało przez rok, a kiedy nasi synkowie dorośli i poszli jako  dwuipółlatki do żłobka, a potem do przedszkola, kooperatywa przestała działać.
Na krótko, bo wkrótce w naszym domu pojawiła się malutka pannica i okazja do plagiatu. Zagadnęłam wcześniej upatrzoną Mamę Magdy, która podobnie jak ja miała wolny zawód, czy nie byłaby skłonna przez dwa dni w tygodniu opiekować się naszymi córeczkami - rówieśniczkami, kolejne dwa dni robiłabym to ja, piąty dzień tygodnia byłby ruchomy (do ustalania na bieżąco), soboty i niedziele dla tatusiów, no i problem z głowy. Mama Magdy propozycję przyjęła. I tym razem wymiana usług trwała do momentu, aż nasze córeczki nie awansowały do żłobka i przedszkola.
Opisane wydarzenia to zaledwie wstępny etap rozwoju spółdzielczości wychowawczej. Jej rozkwit przypadł na przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i był związany z wejściem  naszych młodszych latorośli  w 7 rok życia. Na osiedlu szkoły nie było i trzeba było dzieci dowozić do szkół okolicznych. Nie martwiliśmy się tym zbytnio. Kursował przecież specjalny szkolny autobus. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że naszych pierwszoklasistów potraktowano po macoszemu i autobus nas nie dotyczy. Radźcie sobie kochani rodzice sami.   Na szczęście był to okres znacznego ożywienia osiedlowych kontaktów sąsiedzkich. Przyjaźnili się dorośli, znały się dzieci. Postanowiono zatem problem odprowadzania i przyprowadzania dzieci ze szkoły rozwiązać wspólnie. Wespół w zespół.
 Zwołaliśmy zebranie tych mam z sąsiedztwa, które albo miały wolne, albo prawie wolne zawody, czyli mogły jeden dzień w tygodniu pozostać w domu. Do spółdzielni przystąpiły: Mama Magdy, Mama Ani, Mama Maćka, Mama Marty i ja, też Mama, jak wspomniałam wcześniej, nawet podwójna. Każda z nas miała mieć jeden dzień dyżuru. Obowiązki były dokładnie zdefiniowane: odprowadzić sprawnie  gromadkę podopiecznych do szkoły, dopilnować w szatni, odebrać ze szkoły, dać obiad i postarać się, by był zjedzony, zorganizować odrabianie lekcji i zabawę, dać jakiś podwieczorek i trzymać, np. przed telewizorem, tak długo, aż nie zgłoszą się po dziecko rodzice.
Dość szybko wpadłam na pomysł, który od razu zyskał aprobatę, żeby przy okazji uczyć nasze dzieciaki angielskiego. Zaprzyjaźniona „anglistka” stwierdziła, że lekcje muszą być co najmniej dwa razy w tygodniu, a że w międzyczasie Mama Marty z jakichś względów musiała się wyłączyć z systemu opieki, mój dyżur rozciągnął się na dwa dni, zwane dniami angielskiego.  Marta  oczywiście w grupie została. Byliśmy w końcu lojalną wobec swych członków spółdzielnią. W dodatku do grupy przyszłych poliglotów dołączyły: jeszcze jeden kolega i jeszcze jedna koleżanka naszych dzieci.
Wieści o angielskim rozeszły się szybko i Mamy rówieśników mego starszego dziecka  doszły do wniosku, że takie lekcje przydałyby się i ich dzieciom. I tak spółdzielnia poszerzyła swą działalność o zajęcia dla grupy starszej, czyli dziesięciolatków: Adasia Pierwszego, Adasia Drugiego, Jędrka i Agnieszki. Na lekcjach się nie kończyło, bo przed i po trzeba było trochę ze sobą pobyć. Często wspominam, jak to Agnieszka czytała chłopakom na głos książeczkę: Co każdy chłopiec wiedzieć powinien; albo  jak musztrowała ich, że się nie potrafią kulturalnie zachowywać. Jedna na trzech, a radziła sobie świetnie.  
Do zwykłych poszkolnych spotkań naszych dzieci doszły jeszcze urodzinowe rytuały, umawianie się na zabawy podwórkowe i odwiedzanie wzajemne w celach zabawowych.  Jak często wspomina Mama Magdy, nigdy nie było wiadomo, kto jeszcze jest w domu, kogo już nie ma i gdzie jest własne dziecko: u siebie, czy może już u sąsiadów.  Dzieciaki z dnia na dzień stawały się przyjaciółmi i część tych przyjaźni trwa po dzień dzisiejszy.
Kiedy wspominam tę naszą wychowawczą spółdzielnię jestem zdziwiona, że wszystko toczyło się bezawaryjnie. Jedyne wpadki to takie, że np. przez cały tydzień nasi podopieczni jedli zupę pomidorową, bo Mamy nie konsultowały ze sobą jadłospisu, a pomidorówka była łatwa w przygotowaniu. Monotonii pokarmowej, poza ta nieszczęsną zupą, raczej nie było, bo każdy dom miała swoją spécialité de la maison, np. wspaniałe naleśniki z serem i truskawkami Mamy Ani, które z tęsknotą wspomina moja córka.

P.S. 
Ten wpis to taka przypominajka. Być może nudnawa, ale ....  

10 komentarzy:

  1. Ludzie potrafią się świetnie zorganizować, byle im tylko nie przeszkadzać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzisiaj musielibyśmy mieć na taką wymianę stosowne zezwolenia itd

      Usuń
    2. I pewnie jeszcze podatek jakiś zapłacić...

      Usuń
  2. Świetny pomysł, gdzieś słyszałam o wymianie usług wśród dorosłych: ty mi napiszesz podanie, ja ci obliczę podatek, pani Halinka upiecze placek, a pan Marek naprawi kran. A wpadki to przy tym pikuś:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coraz mniej chyba tego typu spontanicznych aktywności. Od wszystkiego musi być specjalista z certyfikatami i ze zgłoszoną działalnością gospodarczą.

      Usuń
    2. To prawda, mam spore doświadczenie w pracy, lubię nowe wyzwania, ale gdy chciałam prowadzić zajęcia biblioterapii chciano wysłać mnie na kolejny kurs za grube pieniądze...bo nie mam zaświadczenia!

      Usuń
  3. W czasach mojego dzieciństwa też istniała taka spółdzielnia wychowawcza. Jednoosobowa, nazywała się babcia. Wychowała sowich ośmioro dzieci, więc z szóstką wnuków było jej nawet lżej. A tak, Twoja babcia mieszka daleko...

    Pomysł sam w sobie oryginalny, potrafię nawet pochwalić ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję spółdzielni i własnym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miało być w imieniu spółdzielni i własnym

      Usuń
  5. Wooooooow... wiem co to jest bo jak wyszłam za mąż wyjechaliśmy do maleńkiego miasteczka :) niedługo później okazało się że ludzie są super - i zawsze mogliśmy na nich a oni na nas czyli mogliśmy na siebie liczyć. Kiedy wróciliśmy w rodzinne strony za którymi tak tęskniłam rozczarowały mnie - wtedy już z kilkulatkiem mogliśmy liczyć tylko na siebie lub rodzinę o reszcie można było zapomnieć !!!

    OdpowiedzUsuń