Tak
sobie wspominam pewną przedpołudniową wyprawę do kina. I płynącą z niej
refleksję: nic się nie zmienia.
Istotę
rzeczy najlepiej ujęła Anula, jedna z kluczowych postaci „Wojny domowej”*(mam
nadzieję, że jeszcze pamiętacie?). Anula stwierdziła pewnego razu, że: ”Ci
co wymyślili szkolne przedstawienia, powinni dostać po kilka lat więzienia”
(rym przypadkowy). We własnym imieniu dorzucam: „Ci, co wymyślili szkolne
seanse filmowe tudzież”. Choć wyrok nieco bym złagodziła. Zamieniłabym np.
na dożywotni nakaz oglądania filmów wyłącznie w ramach takich seansów.
„Teoria
wszystkiego” - brytyjski melodramat biograficzny w reżyserii Jamesa Marsha.
Okazja do poznania losów Hawkinga, o którym, i o którego „Krótkiej
historii czasu”, każdy młody człowiek kończący gimnazjum, a także
ten kontynuujący edukację w liceum, wiedzieć co nieco powinien.
Przynajmniej zdaniem „czynników oświatowych”, jak to się ongiś mawiało. Ten film to okazja, by, w ramach ukulturalniania młodzieży i
poszerzania jej horyzontów intelektualnych, zrealizować zbiorowe „wyjście do
kina”, na ową „Teorię wszystkiego”.
I
tak stałam się mimowolną ofiarą wykorzystania tej okazji, czyli oglądałam film
w towarzystwie szkolnych grup zorganizowanych. Na wstępie informuję: film jak
film, nie najgorszy, oskarowa rola Hawkinga na Oskara zasługuje. Oczywiście
moim zdaniem.
Miało
być przyjemnie. Myślałam sobie: film długo już na ekranie, kto miał
obejrzeć – obejrzał, bilety zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem, środek
tygodnia, godziny wczesne – nadzieja na puste i ciche kino zdawała się
uzasadniona. Niestety, nic bardziej mylącego. Nie wiadomo skąd pojawił
się tłum młodych ludzi, z przewagą dziewcząt. Jeśli byli jacyś opiekunowie – to
niewidzialni. Trafiliśmy na seans szkolny. Takich jak my - była garstka.
Na palcach jednej ręki dało się nas policzyć. Zagubieni wśród młodzieży.
Na
początku, w trakcie wyświetlania reklam i zwiastunów, nawet było cicho.
Młodzież, o dziwo, reagowała przychylnie. Była zadziwiona, gdy zadziwioną być
powinna; rozbawiona, gdy przyszła pora na rozbawienie. Chaos zajmowania miejsc,
wzajemnego nawoływania, wychodzenia do toalety i bufetów, a potem wracania -
trwał niezbyt długo. Dało się też znieść rytuał „żegnania komórek”, czyli
pospiesznego przeglądania i komentowania najświeższych sms-ów, tudzież
mms-ów i maili. Mili młodzi ludzie.
Po
reklamach i zwiastunach, wraz z rozpoczęciem projekcji właściwej, nastała faza
zbiorowej konsumpcji. To już mi się mniej podobało. I nie o popcorny mi chodziło.
To była pełna aromatów i mlaskań konsumpcja spływających sosami przekąsek. I
Bóg wie jeszcze czego. Niestety zapachy niedostosowane do akcji filmu. Na
ekranie ważą się losy fizyki i tajemnic wszechświata, trwa debata akademicka,
bohaterowie przeżywają romantyczne porywy, a tu „pachnie” jak w podrzędnej
knajpie. I szeleści, i trzeszczy. Anula z „Wojny domowej” ostrzegała pół
wieku temu: „(…) na dodatek to się odbywa o drugiej po południu (w
opisanym przez mnie przypadku o pierwszej). Wszyscy są głodni, bo nikt
nie zdążył pójść do domu na obiad”. Uruchomiłam zatem pozytywne
myślenie. I wytłumaczyłam sobie, że trzeba to całe jedzenie młodym widzom
wybaczyć, a nawet się nim cieszyć. To przecież dowód na to, że młodzi rosną, a
jak rosną to mają zapotrzebowanie na energię. A już szczególnie dużo energii
potrzebuje rozwijający się mózg. Czy można coś lepszego wymyśleć? Młodzi ludzie
jedzą, i w sensie dosłownym, i w duchowym. Pochłaniają nie tylko konkretne
pokarmy, ale również właściwe, edukacyjnie słuszne, treści.
Tylko,
czy rzeczywiście pochłaniają te treści? Mam wątpliwości, bo gadali i nie
współbrzmieli z bohaterami.
Gadali. To,
co prawda, żaden argument – młodzi mają podzielną uwagę. Ale czy aż tak
podzielną? Zgromadzona na widowni młodzież gadała nie tylko w trakcie filmowych
dłużyzn, ale również w momentach istotnych, przełomowych. Anula też to, co
prawda, wyjaśniła: „Wszyscy gadają tak jak w szkole, robią koszmarne
uwagi …. „. Zatem nic nowego pod słońcem. Zwyczajnie się czepiam.
Nie
współbrzmieli z bohaterami. W momentach romantycznych, i potencjalnie
wzruszających, chichotali. Czasem niepochlebnie komentowali. Uczciwie muszę
przyznać, że tylko niektórzy. Za to bardzo głośno. Ona, ta na ekranie, mówi mu
(Hawkingowi), że go kocha i chce z nim być, mimo choroby i pesymistycznych
prognoz medycznych, a oni się śmieją. Wiedzą swoje? Doświadczeni życiem – nie
wierzą? Anula zapytana o to, dlaczego tak się dzieje, odpowiedziała, że tak już
jest: „Jak jest taka kupa uczniów, to muszą być wygłupy. Inaczej nie
wypada. Każdy chce pokazać, jaki jest dowcipny”.
Nic
się przez te przeszło 50 lat nie zmieniło. Seanse i przedstawienia szkolne wyglądają od
pół wieku tak samo. Anula zapytana przez ciotkę, dlaczego ona, jej
koleżanki i koledzy, tak fatalnie się zachowują, odpowiedziała: „Bo jesteśmy
wszyscy razem”. I już. Cała prawda. I nic w tej materii
nie da się zmienić. Taka jest natura szkolnej wyprawy do kina i teatru. A skoro
nic nie da się zmienić, to trzeba to albo polubić, albo omijać szerokim łukiem.
Przynajmniej do czasu zaniku tej formy ukulturalniania młodzieży.
Jeśli o mnie chodzi, to chyba polubię. Przez sentyment do własnej młodości.
PS.
Pod koniec projekcji nasiliło się zjawisko kręcenia i wychodzenia. Może i
słusznie. Ostatnie sceny filmu to cofanie czasu, czyli pokazywanie życia
Hawkinga w odwrotnej chronologii. To samo, tyle że od końca. Strata czasu?
Hawking by to wytłumaczył.
*książkę
napisała Maria Zientarowa (Mira Michałowska). Jest też rewelacyjna wersja
filmowa, czyli lubiany i wciąż przypominany w telewizji serial z 1965-1966
roku, o tym samym tytule, wyreżyserowany przez Jerzego Gruzę.
Jakbym tam była...
OdpowiedzUsuńNiedawno zresztą byliśmy ze starszymi uczniami w teatrze na Opowieści wigilijnej, spostrzeżenia moje podobne. Grup szkolnych, zwłaszcza w wakacje unikam jak ognia, a po niedawnym seansie Cudownego dziecka, moje koleżanki stwierdziły, że to ich ostatnie wyjście do kina z uczniami.
o wstydzie za cudze dzieci na wycieczkach i w instytucjach kultury mogłabym książki pisać...ale po co?
W teatrze jest nieco lepiej, bo nie ma takiej anonimowości i ciemności. Pozdrawiam
UsuńNo właśnie bardzo ciemno było, nawet w teatrze, chyba dla nastroju...
UsuńNastolatki są zajęte wyłącznie sobą. Jasne, że dziś mnie to denerwuje, ale byłam taka sama. Czy w czasie seansu jadłam, gadałam, przeszkadzałam? NIE PAMIĘTAM. To dla mnie nie było ważne. Inaczej, kiedy szłam do kina na przez siebie wybrany film, wtedy z koleżanką chłonęłyśmy go prawie wstrzymując oddech :) Myślę, że stadnie nie da się przyswajać sztuki. Ona jest w samej swej istocie indywidualna.
OdpowiedzUsuńChyba konsumowało się różne cukierki. Takie do ssania.
Usuń