piątek, 9 marca 2018

O ukulturalnianiu młodzieży zdań kilka




Tak sobie wspominam pewną przedpołudniową wyprawę do kina. I płynącą z niej refleksję: nic się nie zmienia.
Istotę rzeczy najlepiej ujęła Anula, jedna z kluczowych postaci „Wojny domowej”*(mam nadzieję, że jeszcze pamiętacie?).  Anula stwierdziła pewnego razu, że: ”Ci co wymyślili szkolne przedstawienia, powinni dostać po kilka lat więzienia” (rym przypadkowy). We własnym imieniu dorzucam: „Ci, co wymyślili szkolne seanse filmowe tudzież”. Choć wyrok nieco bym złagodziła. Zamieniłabym np. na dożywotni nakaz oglądania filmów wyłącznie w ramach takich seansów.
Teoria wszystkiego” - brytyjski melodramat biograficzny w reżyserii Jamesa Marsha. Okazja do poznania losów Hawkinga, o którym,  i o którego „Krótkiej historii czasu”, każdy młody człowiek kończący gimnazjum, a także ten  kontynuujący edukację w liceum, wiedzieć co nieco powinien. Przynajmniej zdaniem „czynników oświatowych”, jak to się ongiś mawiało. Ten film to okazja, by, w ramach ukulturalniania młodzieży i poszerzania jej horyzontów intelektualnych, zrealizować zbiorowe „wyjście do kina”, na ową „Teorię wszystkiego”.
I tak stałam się mimowolną ofiarą wykorzystania tej okazji, czyli oglądałam film w towarzystwie szkolnych grup zorganizowanych. Na wstępie informuję: film jak film, nie najgorszy, oskarowa rola Hawkinga na Oskara zasługuje. Oczywiście moim zdaniem.
Miało być przyjemnie. Myślałam sobie: film długo już na ekranie, kto miał obejrzeć – obejrzał, bilety zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem, środek tygodnia, godziny wczesne – nadzieja na puste i ciche kino zdawała się uzasadniona. Niestety, nic bardziej mylącego.  Nie wiadomo skąd pojawił się tłum młodych ludzi, z przewagą dziewcząt. Jeśli byli jacyś opiekunowie – to niewidzialni.  Trafiliśmy na seans szkolny. Takich jak my - była garstka. Na palcach jednej ręki dało się nas policzyć. Zagubieni wśród młodzieży.
Na początku, w trakcie wyświetlania reklam i zwiastunów, nawet było cicho. Młodzież, o dziwo, reagowała przychylnie. Była zadziwiona, gdy zadziwioną być powinna; rozbawiona, gdy przyszła pora na rozbawienie. Chaos zajmowania miejsc, wzajemnego nawoływania, wychodzenia do toalety i bufetów, a potem wracania - trwał  niezbyt długo. Dało się też znieść rytuał „żegnania komórek”, czyli pospiesznego przeglądania  i komentowania najświeższych sms-ów, tudzież mms-ów i maili. Mili młodzi ludzie.
Po reklamach i zwiastunach, wraz z rozpoczęciem projekcji właściwej, nastała faza zbiorowej konsumpcji. To już mi się mniej podobało. I nie o popcorny mi chodziło. To była pełna aromatów i mlaskań konsumpcja spływających sosami przekąsek. I Bóg wie jeszcze czego. Niestety zapachy niedostosowane do akcji filmu. Na ekranie ważą się losy fizyki i tajemnic wszechświata, trwa debata akademicka, bohaterowie przeżywają romantyczne porywy, a tu „pachnie” jak w podrzędnej knajpie. I szeleści, i trzeszczy. Anula z „Wojny domowej” ostrzegała pół wieku temu: „(…) na dodatek to się odbywa o drugiej po południu (w opisanym przez mnie przypadku o pierwszej). Wszyscy są głodni, bo nikt nie zdążył pójść do domu na obiad”.  Uruchomiłam zatem pozytywne myślenie. I wytłumaczyłam sobie, że trzeba to całe jedzenie młodym widzom wybaczyć, a nawet się nim cieszyć. To przecież dowód na to, że młodzi rosną, a jak rosną to mają zapotrzebowanie na energię. A już szczególnie dużo energii potrzebuje rozwijający się mózg. Czy można coś lepszego wymyśleć?  Młodzi ludzie jedzą, i w sensie dosłownym, i w duchowym. Pochłaniają nie tylko konkretne pokarmy, ale również właściwe, edukacyjnie słuszne, treści.
Tylko, czy rzeczywiście pochłaniają te treści? Mam wątpliwości, bo gadali i nie współbrzmieli z bohaterami.
Gadali. To, co prawda, żaden argument – młodzi mają podzielną uwagę. Ale czy aż tak podzielną? Zgromadzona na widowni młodzież gadała nie tylko w trakcie filmowych dłużyzn, ale również w momentach istotnych, przełomowych. Anula też to, co prawda, wyjaśniła: „Wszyscy gadają tak jak w szkole, robią koszmarne uwagi …. „. Zatem nic nowego pod słońcem. Zwyczajnie się czepiam.
Nie współbrzmieli z bohaterami. W momentach romantycznych, i potencjalnie wzruszających, chichotali. Czasem niepochlebnie komentowali. Uczciwie muszę przyznać, że tylko niektórzy. Za to bardzo głośno. Ona, ta na ekranie, mówi mu (Hawkingowi), że go kocha i chce z nim być, mimo choroby i pesymistycznych prognoz medycznych, a oni się śmieją. Wiedzą swoje? Doświadczeni życiem – nie wierzą? Anula zapytana o to, dlaczego tak się dzieje, odpowiedziała, że tak już jest:  „Jak jest taka kupa uczniów, to muszą być wygłupy. Inaczej nie wypada. Każdy chce pokazać, jaki jest dowcipny”.
Nic się przez te przeszło 50 lat nie zmieniło. Seanse i przedstawienia szkolne wyglądają od pół wieku tak samo.  Anula zapytana przez ciotkę, dlaczego ona, jej koleżanki i koledzy, tak fatalnie się zachowują, odpowiedziała: „Bo jesteśmy wszyscy razem”.  I już. Cała prawda. I nic w tej materii nie da się zmienić. Taka jest natura szkolnej wyprawy do kina i teatru. A skoro nic nie da się zmienić, to trzeba to albo polubić, albo omijać szerokim łukiem. Przynajmniej do czasu zaniku tej formy ukulturalniania młodzieży.  Jeśli o mnie chodzi, to chyba polubię. Przez sentyment do własnej młodości.
PS. Pod koniec projekcji nasiliło się zjawisko kręcenia i wychodzenia. Może i słusznie. Ostatnie sceny filmu to cofanie czasu, czyli pokazywanie życia Hawkinga w odwrotnej chronologii. To samo, tyle że od końca. Strata czasu? Hawking by to wytłumaczył.
 *książkę napisała Maria Zientarowa (Mira Michałowska). Jest też rewelacyjna wersja filmowa, czyli lubiany i wciąż przypominany w telewizji serial z 1965-1966 roku, o tym samym tytule, wyreżyserowany przez Jerzego Gruzę.

5 komentarzy:

  1. Jakbym tam była...
    Niedawno zresztą byliśmy ze starszymi uczniami w teatrze na Opowieści wigilijnej, spostrzeżenia moje podobne. Grup szkolnych, zwłaszcza w wakacje unikam jak ognia, a po niedawnym seansie Cudownego dziecka, moje koleżanki stwierdziły, że to ich ostatnie wyjście do kina z uczniami.
    o wstydzie za cudze dzieci na wycieczkach i w instytucjach kultury mogłabym książki pisać...ale po co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W teatrze jest nieco lepiej, bo nie ma takiej anonimowości i ciemności. Pozdrawiam

      Usuń
    2. No właśnie bardzo ciemno było, nawet w teatrze, chyba dla nastroju...

      Usuń
  2. Nastolatki są zajęte wyłącznie sobą. Jasne, że dziś mnie to denerwuje, ale byłam taka sama. Czy w czasie seansu jadłam, gadałam, przeszkadzałam? NIE PAMIĘTAM. To dla mnie nie było ważne. Inaczej, kiedy szłam do kina na przez siebie wybrany film, wtedy z koleżanką chłonęłyśmy go prawie wstrzymując oddech :) Myślę, że stadnie nie da się przyswajać sztuki. Ona jest w samej swej istocie indywidualna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba konsumowało się różne cukierki. Takie do ssania.

      Usuń