poniedziałek, 6 maja 2019

VALVE BLUES, czyli zastawkowe smutki, ale nie tylko…


Już we wczesnym dzieciństwie usłyszałam, że kiedyś, najprawdopodobniej w okresie pokwitania, z powodu wrodzonej wady serca, trzeba będzie wszczepić mi nową zastawkę. Świńską. Trochę mnie to przeraziło, ale że perspektywa była dość odległa, za bardzo sprawy nie zgłębiałam. Podświadomie liczyłam na to, że może mi się upiecze. Na wszelki wypadek świnie traktowałam z szacunkiem, ale z jedzenia wieprzowiny nie zrezygnowałam.


I w zasadzie tak naprawdę to mi się upiekło. Wiodłam życie zdrowej osoby. Jak mówią lekarze, żyło mi się bezobjawowo. I mimo, że wyniki badań pokazywały pogłębianie się wady, ja tego nie czułam. Niestety, przyszła kryska na Matyska. Zaczęło się dokładnie 6 lat temu i dlatego pozwolę sobie na tematyczny wpis rocznicowy.
Kwalifikację do zabiegu zaliczyłam pomyślnie. Na tyle pomyślnie, że zdobyłam przodujące miejsce w kolejce do sali operacyjnej. Powiadają, że co się odwlecze, to nie uciecze, ale osobiście wolałabym, żeby niektóre rzeczy trochę się odwlekały, np. starość, płatności, choroby, mycie okien, zmarszczki na twarzy, prasowanie, wyjście do pracy i szpital.
Czy miałam zadatki na  dobrego pacjenta? Raczej nie. Powody? Nadmiernie rozbuchana potrzeba autonomii i kontroli; słaba odporność na ból i tchórzostwo w obliczu noża i igły. Wystarczy? Jeśli nie, to dodam, że cechuje mnie wizjonerstwo pesymistyczne.
Oczywiście nie wytrzymałam i weszłam na „sercowe” fora. Na randkę się nie umówiłam, za to naczytałam się niewiarygodności. Zobaczyłam też, że ten właśnie typ operacji wzbudza specyficzne lęki. I stąd zrodził się pomysł na krótki własny „pamiętnik pacjentki z zastawką do wymiany”.

Zainteresowanych zapraszam do lektury.
Pierwsze koty za płoty
Mam za sobą całą długą szpitalną dobę. Wszystko przebiegało tak sprawnie, że do tej pory nie mogę w to uwierzyć. Uprzejmy personel (a miał być nieuprzejmy), sprawna rejestracja (a miała być beznadziejnie opieszała), podmiotowe traktowanie (a miało być przedmiotowe), wszędzie czysto (a miało być brudno). Nie wiem jedynie, dlaczego tyle mówi się o łóżkach szpitalnych, podczas gdy ja, w pierwszych godzinach pobytu w szpitalu, miałam przydzielone wyłącznie krzesło. Było to zresztą niezłe rozwiązanie, bo dawało możliwość nieustannego kręcenia się po korytarzu, zaglądania w zakamarki i podglądania. Poza tym, co też warte podkreślenia, miałam okazję do przeżycia autentycznej radości, kiedy mnie w końcu na szpitalnym łóżku położono.  Porozkładałam rzeczy w szafce, wyciągnęłam kubek, otworzyłam książkę i stałam się prawdziwą pacjentką.
Na sali leżały tylko cztery pacjentki, i to łącznie ze mną. Do dyspozycji łazienka i oddzielna toaleta. Od samego początku otrzymałam pełną informacje o tym, co mnie czeka i jak mam postępować. Nie jeść, dużo pić i jest nadzieja, że uda się wszystkie badania wykonać w ciągu jednego dnia. Pobrania krwi, wywiad, echo serca i na koniec koronarografia. Na każdym etapie wiedziałam, o co chodzi i czego mam oczekiwać. Odpowiadano na pytania, informowano o tym, co zrobią, a także, czy zaboli i co zaboli. W zasadzie nie było, do czego się przyczepić. Chyba, że do smaku posiłków. Były po prostu bez smaku. Moje towarzyszki kompletnie się tym zresztą nie przejmowały. Jedna nie miała apetytu, więc za wiele nie jadła. Smak potraw był jej obojętny. Druga jadła wybiórczo, zawsze coś, o zgrozo, zostawiając, ale dojadała korzystając z własnego zaopatrzenia. Trzecia miała apetyt, zjadała wszystko z talerzyka, a że nadal była głodna, wzbogacała  dietę prowiantem dostarczanym przez rodzinę. Ja swoje 3 posiłki (słownie: trzy), czyli kolację, śniadanie i obiad, grzecznie przełykałam, z trzech powodów: po pierwsze na początku nieco mnie, z uwagi na badania, przegłodzono,  po drugie, dodatkowej aprowizacji nie miałam, a po trzecie i najważniejsze, bałam się trzeciej pacjentki, która patrzyła na mnie krytycznie i pouczała: - Nie grymasić. Zjadać wszystko.  
Oczekiwanie
Na operację muszę poczekać, przeszło miesiąc. Zaczął się zatem okres trwogi.  Niby myśleć o operacji nie należy, ale co i rusz coś mi o niej przypomina. Przede wszystkim muszę  robić badania zalecone przez szpital. Trzeba sprawdzić, czy w moim ciele nie buszują jakieś groźne szczepy drobnoustrojów, które wniwecz obrócą wysiłek kardiochirurgów. Wizyty u dentysty, laryngologa, ginekologa. Wymazy, rozmazy. Po raz n-ty w życiu sprawdzam grupę krwi. Nie zmieniła się. Zawsze to jakieś pocieszenie. Moje poczucie trwałości w czasie i przestrzeni zostało wzmocnione. Komplikuje się sprawa mojej odporności na żółtaczkę. Robię dodatkowe szczepienie. Gromadzę coraz więcej zaświadczeń,  z których wynika, że można mnie kroić. Gorzej z moją wiarą w to, że trzeba to zrobić. Czuję się bowiem doskonale. I to mimo panujących wszechwładnie upałów. Klasyczny przykład działania ludzkiej motywacji w obliczu jednoczesnego przyciągania - odpychania. Operacja wzbudza we mnie ambiwalentne uczucia: strachu i nadziei. Gdy się zbliża - wygrywa odpychanie, gdy oddala – przyciąganie. I tak od rana do wieczora.
Z chwili na chwilę coraz wyraźniej jednak widzę, że nie ucieknę przed stołem operacyjnym. Chociaż... Mój Tato swego czasu zaliczył taką ucieczkę. Kiedy całą rodziną, zatroskani, pełni niepokoju, stawiliśmy się w szpitalu, by  go, ciężko chorego, nawiedzić, zastaliśmy puste łoże i informację, że pacjent zniknął.   Okazało się, że kolega dostarczył mu ubranie i pomógł wydostać się ze szpitala. Po czym obaj udali się na  stadion, gdzie nasza miejscowa drużyna piłkarska  rozgrywała ważny mecz. Do szpitala Tato już nie wrócił i jakoś ozdrowiał.
Stąd też moje wątpliwości i cały czas zadawane, sobie i lekarzom, pytanie, czy tę operację naprawdę trzeba robić? Ale oni chyba lubią operować, bo mówią, że trzeba. Wierzyć czy nie wierzyć – oto jest pytanie. Zwłaszcza, że syn, wyszukał dane mówiące o 2-4% ryzyku, a w chwilę później, skrupulatny, wniósł okrutną poprawkę: - W twojej grupie wiekowej 6%. Gdzie on to znalazł? Nie lubię mojego syna.
 Nie marudzić
Bardzo mi trudno nie poruszać, co pięć minut, tematu czekającej mnie operacji. Równie trudno jest mi wstrzymać się od marudzenia, narzekania i nie wtrącania do rozmowy, co drugie zdanie, uwag typu: jeżeli to, co wiecie, się uda; jeżeli przeżyję; miejmy nadzieję, że …; w przyszłym roku, o ile dożyję; itp.  Gadam tak nieustannie, mimo że wiem, że moich rozmówców to w ogóle nie interesuje, a w najlepszym razie interesuje, ale tematu mają po dziurki w nosie. Nawet dowcipy na wiadomy temat ich nie bawią.
Swoją drogą mnie również  śmiać coraz trudniej, gdy słyszę:
„Spotyka się dwóch lekarzy, jeden ze Szpitala Wolskiego, drugi z Banacha. Ten z Wolskiego mówi:
Jak tam u was ze śmiertelnością pacjentów. U nas ostatnio zmarło dwóch. Jeden na Alzheimera, drugi na Parkinsona.
Na to drugi:
U nas też jeden na Parkinsona. Reszta na Banacha”.
W wolnych chwilach wyobrażam sobie, jak to, po otworzeniu mojej klatki piersiowej, chirurdzy odkrywają, że moje serce jest szczerozłote. Główny chirurg śpiewa (na znaną melodię) :
Widzę serce szczerozłote. Czy też widzisz, mój kolego?
Jego asystent potakuje z rozdziawioną buzią, a chór pielęgniarek, wyciągając ręce w kierunku głównego chirurga, błaga (na tę samą melodię):
Ratuj serce szczerozłote i nie pytaj się, dlaczego.
Mam już kilka wersji tej sceny. I żadna mnie nie śmieszy.

Czy pisać testament?
Zrezygnowałam. Tyle razy wcześniej gadałam, każdemu, kto chciał mnie słuchać, co zrobić na wypadek itd. Chyba zapamiętali. Może zresztą przeżyję.

Tydzień przed
W zasadzie o operacji myślę coraz rzadziej. Wizja związanych z nią zagrożeń została oswojona. Przetną mostek to przetną. Uda się operować nieinwazyjnie, to się uda; jak się nie uda – trudno.  Zastawka będzie mechaniczna, czyli jaka? Niestety to nie rynek samochodów, więc wybór niezbyt bogaty. Zresztą to nie klient wybiera. Pozostaje wierzyć w dobry gust mojego kardiochirurga.
A życie toczy się wartko i pochłania. Staram się oczywiście prowadzić zgodnie z zaleceniem kardiologów „oszczędzający tryb życia”, ale nie bardzo mi to wychodzi. W końcu lato w pełni i chciałoby się z niego korzystać. Trochę boję się reakcji lekarzy na widok mojej opalenizny, ale stało się. Dużo przebywam nad wodą i jestem opalona.
Od czasu do czasu posępnieję, a wówczas znajomi czują się zobowiązani do dodawania mi otuchy. Przytaczają budujące przykłady z życia, czyli opowiadają mi o swoich znajomych i znajomych znajomych, którzy przechodzili podobne operacje, np. 30 lat temu i dobrze się mają. Świetnie podziałała na moje morale opowieść o pewnej 80-latce, która już w  tydzień po wymianie zastawki śmigała po domu jak nowonarodzona. Co prawda, trafiają się pocieszycielom i wpadki, typu: Mój kuzyn też zdecydował się na sztuczną zastawkę i jeszcze 6 lat pożył.  
 Epilog
Już po operacji.  Po pierwsze i najważniejsze - przeżyłam; po drugie – cel został osiągnięty, mam wszczepioną nową zastawkę; po trzecie – okazało się, że  moje serce jest  zwyczajne, a nie szczerozłote. Chyba, że mnie okłamują. Pominąwszy jednak to ostatnie rozczarowanie – jest dobrze.
A teraz bardziej serio.
W ostatnią noc spałam dobrze i to bez środków usypiających, co uważam za efekt mądrej rozmowy z lekarzem i rezultat wsparcia pacjentek, które, mając podobne operacje za sobą, skutecznie modelowały spokojne zachowania nowych chorych. Sądzę, że bardzo ważne było też to, że otrzymałam od lekarzy odpowiedzi na wszystkie nękające mnie pytania. Gwarancji , że się uda, ani na piśmie, ani ustnej, nie chcieli mi co prawda dać, ale mieli tęgie miny i to wystarczyło.
A zatem, Szanowni Kandydaci do Nowych Zastawek! Jak trzeba, to się na nie decydujcie. Oczywiście, szpital to nie SPA i trochę trzeba pocierpieć. Na szczęście coraz więcej placówek uzyskuje certyfikaty  „Szpitala bez bólu”. Ja na taki właśnie trafiłam i spotkałam się z rzeczywistą, a nie na papierze, troską o uśmierzanie pooperacyjnego cierpienia. Personel medyczny, i ten wyższy, i ten niższy to nie aniołowie, ale trzeba przyznać, że wszyscy bardzo się starają.  Zdaniem moim, i większości towarzyszek niedoli, byli na piątkę.
Myślę, że kardiochirurgia polska jest naprawdę profesjonalna, a w dodatku, ma tzw. ludzką twarz, rzeczywiście, a nie tylko na użytek folderów. Czasami zresztą bardzo przystojną. 

Ciekawych informuję, że  mechaniczne zastawki tykają całkiem romantycznie. 

17 komentarzy:

  1. Przede wszystkim - wyrazy najwyższego uznania za wspaniały tekst. Pod każdym względem wspaniały.
    Ale mimo wszystko cieszę się że mnie nie czeka taka operacja.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za słowa miłe memu sercu, a w ramach życzeń: operacji - najlepiej żadnych - niech Ci los nie funduje. Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobrze napisane. Byłem w szpitalu, choć nie z powodu zastawki i mogę potwierdzić – jest dokładnie tak jak opisałaś. Dręczyły mnie te same dylematy, pobyt w szpitalu nie różnił się od Twojego, a efekt, finał przerósł moje pesymistyczne oczekiwania.
    Pozdrawiam i życzę mimo wszystko, być nie musiała tam wracać ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawie i optymistycznie, zawsze powtarzam, że wszystko zależy od ludzi. Do ludzi miałam szczęście. Gorzej z miejscami, bo był i brud i inne wątpliwe atrakcje.
    Dobrze, że wszystko u Ciebie zakończyło się pomyślnie.
    Mimo wszystko i tak boimy się nieznanego, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  5. Miałam później powtórkę z pobytu w szpitalu. Obraz nieco inny. Może pokuszę się kiedyś o opis.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten szpital to w Leśnej Górze chyba. Albo nie na NFZ. Jakby nie było, chociaż fajny, to nie wracaj tam.
    Może dobrze, że serce nie szczerozłote. Ktoś mógłby ukraść.

    OdpowiedzUsuń
  7. NFZ jak najbardziej. Po prostu trafiłam w dobrym momencie. Kolejny pobyt już taki niestety nie był.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja przed jestem i to zabiegiem i to takim, co to większość ludzi w pewnym wieku przez to przechodzi...a czytając Twój post, jakbym o sobie czytała...ten pesymizm...ten strach...te czarne myśli :)
    Z jednej strony się cieszę, że ciągle jest przekładany, z drugiej jest mi już niedobrze od tego czekania, od tych leków i...chciałabym, ale się boję ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka nasza ludzka dola. Ciepłe myśli prrzesyłam i na wszelki wypadek trzymam kciuki za Ciebie.

      Usuń
  9. Hmmm> u nas chmurno, ponuro, deszcz siąpi,plucha, nos już się zwiesił na kwintę, a tu jeszcze taki smutny temat. Dawno nie byłam w szpitalu, ostatnio mimo skierowania, nie zostałam przyjęta, bo młody, ważny "karlus"[lekarz]stwierdził, że jeszcze nie umieram, to szkoda dla mnie miejsca, nawet kroplówki mi pożałował; wróciłam do leczenia ambulatoryjnego i tu się mną pieczołowicie zajęto.
    Do szpitala to strach chodzić nawet w odwiedziny. Też tak uważam jak Ty, że najlepiej aby się odwlekały; starość, niezdarność, płatności, choroby, mycie okien, zmarszczki na twarzy, prasowanie i... szpital. Na szczęście odpada mi już chodzenie do pracy;
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Zgadzam się z tym, że strach chodzić nawet w odwiedziny. A z tym Twoim "odesłaniem" ze szpitala to ciekawa sprawa. Lekarz przyjmujący wiedział lepiej od tego kierującego, co jest Ci potrzebne. Sądząc po doniesieniach mediów na tym etapie popełnia się najwięcej błędów. Na szczęście w Twoim przypadku skończyło się dobrze. Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  11. Mój syn w wieku 14 lat miał wszczepioną właśnie taką świńską zastawkę, potem w 17-tym - mechaniczną, w perspektywie zaś ma kolejną, bo one mają swoją określoną "żywotność". To nie jest bułka z masłem...Nawet dla rodziców.
    Cieszę się, że masz to już za sobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. Bułka z masłem to nie jest. Na szczęście kardiologia rozwija się w bardzo dobrym tempie. I w tym nadzieja.

      Usuń
  12. Najważniejsze, że żyjesz i masz się dobrze. Niechaj optymizm Cie nie opuszcza. A co do chorób, to nigdy nie wiadomo. Jedni przechodzą bardzo skomplikowane zabiegi, które kończą się szczęśliwie, a inni umierają na grypę, zapalenie płuc. Co komu pisane to, go nie minie-od pewnego czasu wyznaję tę zasadę. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  13. Ja o końca nie wiem, czy z tym pisanym to prawda. Natomiast wiem, że na pewne rzeczy wpływu człowiek kompletnie nie ma i nie warto się, w związku z tym, tymi rzeczami zamartwiać. Pozdrowienia serdeczne.

    OdpowiedzUsuń
  14. Witaj
    Trafiłam na Twojego bloga przypadkiem i nie żałuję.
    Temat mnie interesuje, choć dolegliwości i schorzenia chorobowe mam inne.
    Jestem w grupie tych osób, jak napisałaś: "starość, płatności, choroby, mycie okien, zmarszczki na twarzy, prasowanie, wyjście do pracy i szpital."
    I mnie czeka poważna operacja, boję się, odwlekam, rehabilituję.
    Na swoim blogu poruszam tematy dla każdego, zapraszam:)
    http://spacerem-przez-zycie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń