Dzisiaj taka mała przypominajka, a dla młodzieży być może
lekcja historii. Będzie o czasach PRL-u, a konkretnie o ówczesnej terminologii
mieszkaniowej.
Dawno, dawno temu startując w dorosłość marzyło się, aby mieć
chociaż M1 i móc wyprowadzić się od rodziców. Innymi słowy: iść na swoje. M1 to
w zamyśle miał być lokal dla 1 osoby, czyli tzw. kawalerka. Jeden pokój, bez
kuchni, z aneksem kuchennym, np. w przedpokoju.
Przepiękne, przedwojenne kawalerki można i dziś zobaczyć na Żoliborzu. Były budowane w II RP, dla urzędników i naprawdę dobrze przemyślane. Zadziwia mnie, jak wspaniale udawało się w tym okresie zaplanować wszystkie funkcje mieszkaniowe na niespełna 17 - metrowej przestrzeni.
Przepiękne, przedwojenne kawalerki można i dziś zobaczyć na Żoliborzu. Były budowane w II RP, dla urzędników i naprawdę dobrze przemyślane. Zadziwia mnie, jak wspaniale udawało się w tym okresie zaplanować wszystkie funkcje mieszkaniowe na niespełna 17 - metrowej przestrzeni.
Marzeniem młodych, ale już sparowanych, było M2, czyli pokój z kuchnią. Dwa pokoje z kuchnią, czyli M3, to była wręcz pełnia szczęścia. Jeśli członków rodziny było wielu, a ponadto z racji zawodu , np. uprawiania sztuki bądź nauki, należała się jednemu z nich dodatkowa powierzchnia, to była szansa na trzy pokoje z kuchnią, czyli M4, a nawet na cztery pokoje z kuchnią, czyli M5. M6, z tego co wiem, nie było budowane.
Jak widać, liczba towarzysząca literce M nie odzwierciedlała liczby pomieszczeń, tylko liczbę osób, dla których mieszkanie zaprojektowano. Problem w tym, że mieszkanie dostawało się na bardzo różnych etapach rozwoju. I np. uszczęśliwiona M2 para, po przyjściu na świat dziecka bądź dzieci, już taka szczęśliwa nie była. Zamienić mieszkanie na większe łatwo nie było, a czasami było to wręcz niemożliwe. Jeszcze trudniej było dokonać zamiany na większy metraż startując z dwupokojowego M3, które w założeniu musiało wystarczyć na dwupokoleniową rodzinę.
Szczęściarze, czyli ci, którzy przydział mieszkania dostali w szczycie osiągnięć reprodukcyjnych, czyli mając już ostateczną liczbę dzieci, mogli żyć w luksusie metrażowym. Przynajmniej do momentu, w którym ich dzieci nie założyły własnej rodziny i na świat nie przyszły dzieci dzieci, czyli wnuki.
Wielopokoleniowa rodzina na wspólnych metrach to zawsze jest wyzwanie, nawet w M4. W M3 kończyła się często trwałymi konfliktami rodzinnymi. Łatwiej być może było w M5, ale takim metrażem dysponowali nieliczni.
To prawda, ale na te M nie trzeba było brać dożywotniego kredytu.
OdpowiedzUsuńJa miałam szczęście, bo mój dom, w którym mieliśmy pokój lokatorski, czyli z meldunkiem, przewidziano do zburzenia i zburzono. Książeczkę mieszkaniową miałam. W efekcie dostaliśmy mieszkanie spółdzielcze i byliśmy przeszczęśliwi.
UsuńMoje czasy, moje wspomnienia. Pomyśleć, że kiedyś marzyło sie o największym M, a dziś wiele osób zamienia się na mniejsze lub kupuje mniejsze, duże mieszkania gdziekolwiek sprzedają się jako ostatnie. Oczywiście kredyty na nie biorą najczęściej rodzice...
OdpowiedzUsuńZaczynałem od M 0,5 czyli pokoju w mieszkaniu teściów, by przez M2 i M% dojść do własnego domu. A jednak i tak mam problem, bo dziś marzy mi się M1 ;)
OdpowiedzUsuńM1 i "święty spokój", jak się domyślam?
UsuńSwoją drogą ciekawe od jakich M-ów starowaliście i do jakich doszliście. I w jakim wieku życia były to własne M-y?
OdpowiedzUsuńKawalerka bez zobowiązań to na starość najlepsze rozwiązanie;-)
OdpowiedzUsuń