Tęsknię za Kazimierzem Dolnym i ciepło wspominam ostatnią w nim wizytę. Za naprawdę małe pieniądze mieliśmy do dyspozycji przytulny pensjonat i pełne dwa dni chodzenia, oglądania i podziwiania. Nawet wdrapywanie się po oblodzonych schodach, by w towarzystwie trzech krzyży, po kostki w błocie, „ dziwować się”, jaki ten świat piękny – okazało się wspaniałym przeżyciem. A przecież kilkadziesiąt lat wcześniej i kilkadziesiąt kilogramów mniej, kiedy to w ramach szkolnej wycieczki zaliczałam wzgórze, uznałam to wdrapywanie się za katorgę, a widok z góry za byle jaki.
Swoją drogą, dlaczego
Kazimierz jest Dolny, a nie Górny? Moja zadyszka i poczucie, że mam ciągle pod
górkę – w ogóle do tej nazwy nie pasowały. Kupiłam jakieś przewodniki w nadziei, że doczytam.
Mimo Szwedów, którzy i tutaj
wszystko obrócili wniwecz, jest uroczo. Dźwignął się Kazimierz jak Feniks z
popiołów. Tylu ślicznych domów, na dodatek zgromadzonych na tak małej
przestrzeni, gdzie indziej nie uświadczysz. I tylu galerii, do których jednak
przezornie nie wchodziliśmy. Diabeł nie śpi, a tu przecież trzeba uważać na
kasę. I nie kupować. Nawet jak jakieś arcydzieło cię zaatakuje – zalecany
szybki odwrót i kontemplowanie przyrody. Póki co, ma się to za darmo.
W knajpach było pustawo. To zresztą też problem, bo tak się cieszą na twój widok, że głupio potraktować ten entuzjazm byle jakim napiwkiem. W ramach akcji wspierania restauratorów odwiedziliśmy aż 5 lokali. I o dziwo, wszędzie było co najmniej poprawnie. Mogę zresztą zabawić się w bardziej skrupulatnego recenzenta. Dwa lokale – na piątkę, jeden na czwórkę z plusem; dwa na czwórkę. Trójek i szóstek nie stawialiśmy.
Przy okazji, małe ostrzeżenie
- spacer bulwarem nad Wisłą uzależnia. Co chwila mówiliśmy sobie: „To jeszcze do tamtego zakrętu i wracamy”,
by za chwilę jedno z nas łamało umowę: „ A może jeszcze dojdziemy do tego domu, zobacz, jaki piękny”.
„No co ty, nie chcesz zobaczyć,
gdzie chodzi prom?” „Jak
można być w Kazimierzu i nie obejrzeć spichlerzy?”.
Droga powrotna, jak zwykle,
okazała się krótsza. I uwaga – świeciło słońce, kaczki pływały, latały w tę i
we w tę, lądowały stylowo na wodzie i dawały się unosić prądom. Ludzi jak na
lekarstwo. Ale o to właśnie chodziło.
To był dopiero mój trzeci pobyt w Kazimierzu. Pierwszy to wspomniana wcześniej szkolna wycieczka, czyli w dzieciństwie. Drugi w młodości. Konferencja naukowa. Referat. Mieszkaliśmy i obradowaliśmy u Architektów. Wieczorem chcieliśmy pójść w gronie asystentów do jakiejś knajpki, coś wypić, pogadać. Zaproponowałyśmy wspólny wypad Szefowi: „Może przyłączy się Pan Profesor do nas? Zapraszamy”. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Ja po lokalach nie chadzam”. Poszliśmy sami. Aktualnie, jak widać, ja po lokalach chadzam. Z dużą przyjemnością. No i chyba pora najwyższa, by po raz czwarty odwiedzić Kazimierz.
Cóż mogę napisać o Kazimierzu nad Wisłą? Mogę bardzo dużo, chyba nawet za dużo, więc tylko zapytam czy byłaś w Szepcie Kazimierza na ul, Plebanka 4 - to taki malutki sklepik z kazimierską duszą.
OdpowiedzUsuń:-)
Nie, a w każdym razie nie pamiętam.Poszukam następnym razem.
UsuńNo popatrz, a ja jeszcze nie byłam. Miałam kiedyś możliwość, ale nie lubię wycieczek pracowniczych i zwiedzania na rozkaz. Takie uzależnienie to ja poproszę:-)
OdpowiedzUsuńMam wrażenie że z pensjonatami i lokalami jest coraz lepiej ostatnio i niech tak zostanie:-)
No to możesz zaplanować odwiedziny Kazimierza. Tak, jak ja, pod wpływem Stokrotki, robię różne turystyczne projekty. I niektóre nawet realizuję.
Usuń