wtorek, 6 lutego 2018

NEUROBIK. Ćwiczenie sprawności mózgu


Ćwiczenie 1. Pobudzanie zmysłów
W ramach neurobiku, czyli ćwiczenia sprawności mózgu, kupiłam na bazarze 15 różnych jabłek.  Krążąc między straganami, z każdego rodzaju jabłek wybierałam, zgodnie z podręcznikowym zaleceniem, po jednym owocu, ma wszelki wypadek najbardziej dorodnym. Sprzedawcy nie protestowali, zwłaszcza, że większość jabłek o tej porze roku jest w podobnej cenie. Ważyli i kazali mi płacić uśredniając cenę. Jeden tylko chciał koniecznie dowiedzieć się, po co to robię.
-A pani to jakaś kontrola?
Wytłumaczyłam, że to na zajęcia do szkoły. I był usatysfakcjonowany. Nawet zaczął mi opowiadać, z jakich to sadów ma te jabłka.
Sam kupuję – zapewniał.
Ponieważ przy okazji chciałam poszerzyć swoją erudycję, każde jabłko wkładałam do przygotowanej wcześniej torebki i zapisywałem nazwę gatunku. To znaczy miałam zapisywać, ale głupio mi to było robić na oczach sprzedających, więc wyciągałam flamaster dopiero wówczas, gdy nabierałam pewności, że już na mnie nie patrzą. W efekcie już przy drugim straganie wszystko mi się poplątało.
W domu zarządziłam degustację. Nie spotkało się to z niczyim entuzjazmem. Musiałam ćwiczyć zmysły w samotności. Każde jabłko, po kolei kroiłam na ćwiartki i próbowałam. Wszystkie smakowały podobnie,  i albo kubki smakowe zaczęły mi już zanikać, albo nastąpiła jakaś unifikacja smaku tego wspaniałego przecież owocu. Sprawa niewątpliwie wymaga zbadania.
Na koniec akcji zrobiłam jabłka w cieście, zużywając nieskonsumowane w ramach neurobiku kawałki. I okazało się, że to jednak były różne jabłka. Jedne się w pieczeniu rozleciały, inne wyszły z pieca surowe. Niektóre, muszę to uczciwie odnotować, były w sam raz.   
Po zjedzeniu solidnego kawałka jeszcze ciepłego wypieku, odnotowuję, że odczułam znaczną poprawę kondycji mózgu. Polecam.




Ćwiczenie 2. Milczycie w obiad, mój panie Konracie
Instrukcja w miarę prosta. Mam się powstrzymać od gadania w trakcie jedzenia, a potrawy zaczną inaczej smakować, poczuję nowe zapachy, usłyszę nowe dźwięki. Świat pokaże nowe, jak rozumiem niezwykłe, oblicze. Świat jedzenia, oczywiście.
Postanowiłam od razu przystąpić do dzieła. Niedzielny obiad. Rosołek z makaronem. Kawałek mięsa  z rosołu z kartofelkami i surówką. Klasyka. Na tyle nieinteresująca, że syn po sprawdzeniu, co jest dzisiaj na obiad, stwierdził, że nie jest głodny i zje ewentualnie coś później. Jako uznająca prawo innych do wolności osobistej, nie kwestionowałam jego decyzji. Pozostało mi ćwiczyć w towarzystwie małżonka. Niewtajemniczonego zresztą w moje neurobikowe poczynania, jako że z góry uznałam, że je wyśmieje i wszystko zepsuje.
Siedliśmy za stołem. Rosół w talerzach. Łyżki w dłoniach. I nic. To znaczy – ja nic nie mówię. On, mimo że nie wtajemniczony, też nic. W normalnych warunkach pewnie bym zaproponowała „Daj głos”, ale teraz poprawiam kondycję mózgu i milczę. Rosół jak rosół, za to siorbanie, moje osobiste, jakieś głośniejsze. Mąż nie siorbie, ale za to wzdycha, co strasznie mnie wkurza. Dwie – trzy łyżki rosołu i westchnienie, znowu trochę rosołu i znowu westchnienie.  Zapytać, co mu tak ciężko, nie mogę, bo przecież ćwiczę milczenie, ale szlag mnie pomału trafia.
Drugie danie nałożone.  
- Wypijesz herbatę? – pytanie Męża przerywa ciszę, która brzęczy w uszach. Mam wrażenie, że tylko w moich, ale w każdym razie brzęczy.
-Jak możesz, to zrób – odpowiadam niebacznie i nie wiem, czy ta moje odzywka już zniszczyła sens ćwiczenia, czy jeszcze nie.
Wczuwam się w smak potrawy. Kartofelki całkiem, całkiem. Może przydałoby się trochę więcej masełka. Mięsko trochę bez smaku, ale czego wymagać od wygotowanej sztuki. Surówka sama pychota. Czy to już te nowe doznania? Czy mój mózg młodnieje?
Widelec trochę stuka, w drzwi balkonowe zaczyna drapać kot sąsiadów. A mnie zaczyna ogarniać furia i za chwilę wybuchnę, wrzasnę, przełamię tę ciszę, bo widzę to coraz wyraźniej, a właściwie słyszę, że on, mój Mąż, w ogóle nie zauważył, że się do niego nie odzywam.  

*Tytuł zapożyczyłam od Kochanowskiego:  „Milczycie w obiad,  mój panie Konracie; Czy tylko na chleb gębę swą chowacie?”

Ćwiczenie 3. Zamiana miejsc

Kolejna porada z książki L.C. Katza i M. Rubina, na której bazuję w swoich staraniach o poprawę kondycji mózgu, dotyczy zamiany miejsc w czasie obiadu. W porządku, myślę, pomysł nie jest głupi. Tym bardziej, że chyba trochę się zasiedziałam. Od dziesięciu lat zajmuję to samo miejsce, przy  dłuższym boku prostokątnego stołu, tyłem do aneksu kuchennego, z widokiem na ogród. Na wprost mnie zasiada syn (z widokiem na aneks kuchenny i na mnie oczywiście), po lewej stronie córka (ma dzięki temu szansę oglądania mało atrakcyjnych schodów), po prawej mąż (z widokiem na najładniejszy fragment pokoju i najładniejszą osobę w rodzinie /zgadnijcie - na kogo?/).
O dziwo, każdy z domowników uważa, że ma najlepsze miejsce i wcale nie chce z niego zrezygnować. W końcu udaje mi się, nie tyle zamienić miejscami, co zmienić miejsce. Syn odbiera telefon i oznajmia, że nie będzie na obiedzie. Zasiadam więc na jego krześle. Tłumaczę, że przesiadłam się, bo słońce mnie oślepia. No i czekam na efekty, czyli na obiecane przez Katza i Rubina skutki przetasowania społecznego.
Siedzę z widokiem na aneks kuchenny, zajmuję krzesło syna, czyli osoby o niższej, przynajmniej teoretycznie, pozycji w rodzinie, nie widzę tego, do czego byłam przyzwyczajona i co dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Wsłuchuję się w swoje wnętrze. Zamiana miejsc ma przynieść wyzwania i zrewidować moje przestarzałe poglądy.  Trochę się boję, bo grozi mi utrata dotychczasowego statusu, nie najgorszego przecież, bo związanego z władzą i autorytetem.
Pierwsze minuty nie przynoszę jednak odczucia utraty dotychczasowej pozycji w rodzinie, a jedynie odkrycie, że te gary w kuchni nie wyglądają atrakcyjnie, a drzwi od szafki przy zlewie są pochlapane. I że głupi miałam pomysł kupując białą, a nie srebrną lodówkę. A w ogóle, to jak tylko trafi mi się trochę ekstra forsy, to zrobię remont i zamknę aneks kuchenny, zbuduję mur, by nie musieć patrzeć na ten kuchenny bałagan w trakcie obiadu.
 I nagle uświadamiam sobie, że oto pojawiło się wyzwanie, będę oszczędzać na remont. Ćwiczenie okazało się skuteczne. Może nie do końca o taki efekt chodziło autorom poradnika, ale dobre i to. A co z zapowiedzianą rewizją poglądów? Nastąpiła, a jakże. Po pierwsze, nie podobają mi się już aneksy kuchenne; po drugie, uświadomiłam sobie, że mojemu synowi nawet największy bałagan nie jest w stanie odebrać apetytu, bo on go po prostu nie zauważa; a po trzecie, już wiem, że gości, na których mi zależy, muszę sadzać przy dłuższym boku stołu, z widokiem na ogród, tyłem do aneksu kuchennego.
A swoją drogą, to miałam intuicję zajmując to miejsce po raz pierwszy, dziesięć lat temu, gdy wprowadziliśmy się do nowego domu.

Ćwiczenie 4. Wspólna działalność

Poniedziałek rano. Pora zaangażować się w działalność na rzecz społeczności lokalnej. Pomysł może nienowy, ale trzeba przyznać, że ostatnio bardzo się w tej sferze rozleniwiłam. A przecież ongiś, wraz z innymi zapaleńcami, sadziłam drzewka, by ocalić atmosferę; osobiście wylewałam  na podwórko hektolitry wody, by zmieniły się w ślizgawkę, tak pożądaną przez dzieciaki z sąsiedztwa; skrzykiwałam sąsiadów w ramach akcji „podwórkowa wyprzedaż” i tak dalej, dalej… Ale to już przeszłość. Teraz nie robię nic.  Niedobrze, bowiem jak twierdzą specjaliści, realizując projekty na rzecz najbliższego otoczenia mam okazję nie tylko nawiązać nowe kontakty, ale również wykorzystać  ręce i co ważniejsze mózg w nietypowy sposób.
Poniedziałek, późne popołudnie. Okoliczności mi sprzyjają. Właśnie wyjęłam ze skrzynki pocztowej zawiadomienie o zebraniu naszej wspólnoty mieszkaniowej. Data, godzina, miejsce – wszystko pasuje. Nie jestem w tym czasie zajęta. Pójdę. I sąsiadkę zza ściany namówię Jest tyle rzeczy do zrobienia. Mam pomysły.
Środa, czyli dzisiaj.  Dzisiaj jest dzisiaj. No i totalna klapa. Straciłam okazję na poprawę kondycji mego mózgu. Nie polepszę też moich relacji sąsiedzkich. Zapomniałam o zebraniu.

Ćwiczenie 5. Aktywizowanie drugiej strony ciała
Mamy jedną doskonalszą od drugiej półkulę mózgu i jedną sprawniejszą od drugiej połowę ciała. Jesteśmy zlateralizowani. W większości prawostronni. Co prawda od zawsze mam podejrzenie, że w moim przypadku w grę wchodzi lateralizacja skrzyżowana, czyli prawa ręka, lewe oko i prawa noga; ale akurat w tym momencie nie ma to znaczenia. Będę bowiem aktywizować wyłącznie nie tę co zazwyczaj rękę. Reszta pozostanie bez zmian. Na dodatek jest to sytuacja wyższej konieczności. Będę używać ręki lewej, bo prawą, dominującą, właśnie złamałam. 
Pierwsza próba miała miejsce jeszcze w szpitalu, gdzie wylądowałam na ostrym dyżurze. Miła pani z rejestracji spojrzała na moją zagipsowaną prawą rękę badawczym okiem i podsuwając jakiś wymagający natychmiastowego podpisu niezwykle ważny dokument, spytała:
- Pani jest praworęczna?
Chętnie bym skłamała, bo sprawiała wrażenie, że bardzo, ale to bardzo, chciałaby ujrzeć leworęczną pacjentkę, ale uczciwa część mego Ja wzięła górę.
-Tak, ale mogę spróbować podpisać się lewą ręką.
I spróbowałam. Powstał jakiś dziwaczny bohomaz, ale pani była zadowolona.
Potem było gorzej. Przy próbie skorzystania z toalety szpitalnej nieomal nie złamałam ręki ponownie, a poza tym przeżyłam silny stres, bo nie dałam rady porządnie zamknąć drzwi i ryzykowałam, że w każdej chwili mogę być przyłapana w dość dziwacznej pozie przy dość wstydliwej czynności.
Powrót do domu przyniósł kolejne wyzwania. Takie chociażby mycie zębów – jakież to skomplikowane. Zwłaszcza operowanie naciskiem szczoteczki. Dość sprytnie, choć może mało apetycznie,  poradziłam sobie z odkręcaniem tubki z pastą. Imadło z zębów. W odkręcaniu butelek  zastosowałam analogię, czyli imadło z kolan. Ciekawą przygodą okazuje się jedzenie łyżką. Powrót do dziecięctwa. Ruchy wykonywane łokciem, a nie nadgarstkiem. Sztywne i często chybione. Po jedzeniu trzeba mi zmieniać ubranko. Zaczynam rozumieć, dlaczego miliony ludzi jedzą rękoma. Bez sztućców jest dużo łatwiej i szybciej. A tak w ogóle potrawy jedzone lewą ręką mniej smakują. Może schudnę. Zauważyłam, że prawą rękę zastępuję prawą nogą. Przytrzymywanie, podnoszenie z ziemi, zamykanie i otwieranie drzwiczek, i wspaniała współpraca z lewą ręką.   
Wszystko zajmuje dużo czasu. Mycie, ubieranie (konieczna okazała się rezygnacja z biustonosza),  czesanie się, zmycie szklanki (a raczej jej opłukanie), poprawienie poduszki w łóżku, posmarowanie twarzy kremem – niezdarne i powolne. Nie poddaję się jednak i ćwiczę. Najlepiej wychodzi mi pisanie na komputerze, czego dowodem ten wpis. Opanowanie myszki zajęło niecałą godzinę. Niestety, przyszła kryska na Matyska, i stanęłam przed koniecznością napisania kilku zdań odręcznie. Spróbowałam, a potem zadzwoniłam po odsiecz do sąsiadki. Napisała za mnie, prawą ręką.

Tekst napisany w 2013 r. 

1 komentarz: