Ćwiczenie 1. Pobudzanie zmysłów
W ramach neurobiku, czyli ćwiczenia sprawności
mózgu, kupiłam na bazarze 15 różnych jabłek. Krążąc między straganami, z
każdego rodzaju jabłek wybierałam, zgodnie z podręcznikowym zaleceniem, po jednym
owocu, ma wszelki wypadek najbardziej dorodnym. Sprzedawcy nie protestowali,
zwłaszcza, że większość jabłek o tej porze roku jest w podobnej cenie. Ważyli i
kazali mi płacić uśredniając cenę. Jeden tylko chciał koniecznie dowiedzieć
się, po co to robię.
-A
pani to jakaś kontrola?
Wytłumaczyłam, że to na zajęcia do szkoły. I
był usatysfakcjonowany. Nawet zaczął mi opowiadać, z jakich to sadów ma te
jabłka.
- Sam
kupuję – zapewniał.
Ponieważ przy okazji chciałam poszerzyć swoją
erudycję, każde jabłko wkładałam do przygotowanej wcześniej torebki i
zapisywałem nazwę gatunku. To znaczy miałam zapisywać, ale głupio mi to było
robić na oczach sprzedających, więc wyciągałam flamaster dopiero wówczas, gdy
nabierałam pewności, że już na mnie nie patrzą. W efekcie już przy drugim straganie
wszystko mi się poplątało.
W domu zarządziłam degustację. Nie spotkało się
to z niczyim entuzjazmem. Musiałam ćwiczyć zmysły w samotności. Każde jabłko,
po kolei kroiłam na ćwiartki i próbowałam. Wszystkie smakowały podobnie,
i albo kubki smakowe zaczęły mi już zanikać, albo nastąpiła jakaś unifikacja
smaku tego wspaniałego przecież owocu. Sprawa niewątpliwie wymaga zbadania.
Na koniec akcji zrobiłam jabłka w cieście,
zużywając nieskonsumowane w ramach neurobiku kawałki. I okazało się, że to
jednak były różne jabłka. Jedne się w pieczeniu rozleciały, inne wyszły z pieca
surowe. Niektóre, muszę to uczciwie odnotować, były w sam raz.
Po zjedzeniu solidnego kawałka jeszcze ciepłego
wypieku, odnotowuję, że odczułam znaczną poprawę kondycji mózgu. Polecam.
Ćwiczenie 2. Milczycie w obiad, mój panie Konracie
Instrukcja w miarę prosta. Mam się powstrzymać
od gadania w trakcie jedzenia, a potrawy zaczną inaczej smakować, poczuję nowe
zapachy, usłyszę nowe dźwięki. Świat pokaże nowe, jak rozumiem niezwykłe,
oblicze. Świat jedzenia, oczywiście.
Postanowiłam od razu przystąpić do dzieła.
Niedzielny obiad. Rosołek z makaronem. Kawałek mięsa z rosołu z
kartofelkami i surówką. Klasyka. Na tyle nieinteresująca, że syn po
sprawdzeniu, co jest dzisiaj na obiad, stwierdził, że nie jest głodny i zje
ewentualnie coś później. Jako uznająca prawo innych do wolności osobistej, nie
kwestionowałam jego decyzji. Pozostało mi ćwiczyć w towarzystwie małżonka.
Niewtajemniczonego zresztą w moje neurobikowe poczynania, jako że z góry uznałam,
że je wyśmieje i wszystko zepsuje.
Siedliśmy za stołem. Rosół w talerzach. Łyżki w
dłoniach. I nic. To znaczy – ja nic nie mówię. On, mimo że nie wtajemniczony,
też nic. W normalnych warunkach pewnie bym zaproponowała „Daj głos”, ale teraz
poprawiam kondycję mózgu i milczę. Rosół jak rosół, za to siorbanie, moje
osobiste, jakieś głośniejsze. Mąż nie siorbie, ale za to wzdycha, co strasznie
mnie wkurza. Dwie – trzy łyżki rosołu i westchnienie, znowu trochę rosołu i
znowu westchnienie. Zapytać, co mu tak ciężko, nie mogę, bo przecież
ćwiczę milczenie, ale szlag mnie pomału trafia.
Drugie danie nałożone.
- Wypijesz herbatę? – pytanie Męża przerywa
ciszę, która brzęczy w uszach. Mam wrażenie, że tylko w moich, ale w każdym
razie brzęczy.
-Jak możesz, to zrób – odpowiadam niebacznie i
nie wiem, czy ta moje odzywka już zniszczyła sens ćwiczenia, czy jeszcze nie.
Wczuwam się w smak potrawy. Kartofelki całkiem,
całkiem. Może przydałoby się trochę więcej masełka. Mięsko trochę bez smaku,
ale czego wymagać od wygotowanej sztuki. Surówka sama pychota. Czy to już te
nowe doznania? Czy mój mózg młodnieje?
Widelec trochę stuka, w drzwi balkonowe zaczyna
drapać kot sąsiadów. A mnie zaczyna ogarniać furia i za chwilę wybuchnę,
wrzasnę, przełamię tę ciszę, bo widzę to coraz wyraźniej, a właściwie słyszę,
że on, mój Mąż, w ogóle nie zauważył, że się do niego nie odzywam.
*Tytuł zapożyczyłam od
Kochanowskiego: „Milczycie w obiad, mój panie Konracie; Czy
tylko na chleb gębę swą chowacie?”
Ćwiczenie 3. Zamiana miejsc
Kolejna porada z
książki L.C. Katza i M. Rubina, na której bazuję w swoich staraniach o poprawę
kondycji mózgu, dotyczy zamiany miejsc w czasie obiadu. W porządku, myślę,
pomysł nie jest głupi. Tym bardziej, że chyba trochę się zasiedziałam. Od
dziesięciu lat zajmuję to samo miejsce, przy dłuższym boku prostokątnego
stołu, tyłem do aneksu kuchennego, z widokiem na ogród. Na wprost mnie zasiada
syn (z widokiem na aneks kuchenny i na mnie oczywiście), po lewej stronie córka
(ma dzięki temu szansę oglądania mało atrakcyjnych schodów), po prawej mąż (z
widokiem na najładniejszy fragment pokoju i najładniejszą osobę w rodzinie /zgadnijcie
- na kogo?/).
O dziwo, każdy z
domowników uważa, że ma najlepsze miejsce i wcale nie chce z niego zrezygnować.
W końcu udaje mi się, nie tyle zamienić miejscami, co zmienić miejsce. Syn
odbiera telefon i oznajmia, że nie będzie na obiedzie. Zasiadam więc na jego
krześle. Tłumaczę, że przesiadłam się, bo słońce mnie oślepia. No i czekam na
efekty, czyli na obiecane przez Katza i Rubina skutki przetasowania społecznego.
Siedzę z widokiem na
aneks kuchenny, zajmuję krzesło syna, czyli osoby o niższej, przynajmniej
teoretycznie, pozycji w rodzinie, nie widzę tego, do czego byłam przyzwyczajona
i co dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Wsłuchuję się w swoje wnętrze. Zamiana
miejsc ma przynieść wyzwania i zrewidować moje przestarzałe poglądy.
Trochę się boję, bo grozi mi utrata dotychczasowego statusu, nie
najgorszego przecież, bo związanego z władzą i autorytetem.
Pierwsze minuty nie
przynoszę jednak odczucia utraty dotychczasowej pozycji w rodzinie, a jedynie
odkrycie, że te gary w kuchni nie wyglądają atrakcyjnie, a drzwi od szafki przy
zlewie są pochlapane. I że głupi miałam pomysł kupując białą, a nie srebrną
lodówkę. A w ogóle, to jak tylko trafi mi się trochę ekstra forsy, to zrobię
remont i zamknę aneks kuchenny, zbuduję mur, by nie musieć patrzeć na ten
kuchenny bałagan w trakcie obiadu.
I nagle
uświadamiam sobie, że oto pojawiło się wyzwanie, będę oszczędzać na remont.
Ćwiczenie okazało się skuteczne. Może nie do końca o taki efekt chodziło
autorom poradnika, ale dobre i to. A co z zapowiedzianą rewizją poglądów?
Nastąpiła, a jakże. Po pierwsze, nie podobają mi się już aneksy
kuchenne; po drugie, uświadomiłam sobie, że mojemu synowi nawet
największy bałagan nie jest w stanie odebrać apetytu, bo on go po prostu nie
zauważa; a po trzecie, już wiem, że gości, na których mi zależy,
muszę sadzać przy dłuższym boku stołu, z widokiem na ogród, tyłem do aneksu
kuchennego.
A swoją drogą, to
miałam intuicję zajmując to miejsce po raz pierwszy, dziesięć lat temu, gdy
wprowadziliśmy się do nowego domu.
Ćwiczenie 4.
Wspólna działalność
Poniedziałek rano. Pora zaangażować się
w działalność na rzecz społeczności lokalnej. Pomysł może nienowy, ale trzeba
przyznać, że ostatnio bardzo się w tej sferze rozleniwiłam. A przecież ongiś,
wraz z innymi zapaleńcami, sadziłam drzewka, by ocalić atmosferę; osobiście
wylewałam na podwórko hektolitry wody, by zmieniły się w ślizgawkę, tak
pożądaną przez dzieciaki z sąsiedztwa; skrzykiwałam sąsiadów w ramach akcji
„podwórkowa wyprzedaż” i tak dalej, dalej… Ale to już przeszłość. Teraz nie robię
nic. Niedobrze, bowiem jak twierdzą specjaliści, realizując
projekty na rzecz najbliższego otoczenia mam okazję nie tylko nawiązać nowe
kontakty, ale również wykorzystać ręce i co ważniejsze mózg w nietypowy
sposób.
Poniedziałek, późne
popołudnie. Okoliczności mi
sprzyjają. Właśnie wyjęłam ze skrzynki pocztowej zawiadomienie o zebraniu
naszej wspólnoty mieszkaniowej. Data, godzina, miejsce – wszystko pasuje. Nie
jestem w tym czasie zajęta. Pójdę. I sąsiadkę zza ściany namówię Jest tyle
rzeczy do zrobienia. Mam pomysły.
Środa, czyli dzisiaj. Dzisiaj jest
dzisiaj. No i totalna klapa. Straciłam okazję na poprawę kondycji mego mózgu.
Nie polepszę też moich relacji sąsiedzkich. Zapomniałam o zebraniu.
Ćwiczenie 5. Aktywizowanie drugiej strony ciała
Mamy jedną doskonalszą
od drugiej półkulę mózgu i jedną sprawniejszą od drugiej połowę ciała. Jesteśmy
zlateralizowani. W większości prawostronni. Co prawda od zawsze mam
podejrzenie, że w moim przypadku w grę wchodzi lateralizacja skrzyżowana, czyli
prawa ręka, lewe oko i prawa noga; ale akurat w tym momencie nie ma to
znaczenia. Będę bowiem aktywizować wyłącznie nie tę co zazwyczaj rękę. Reszta
pozostanie bez zmian. Na dodatek jest to sytuacja wyższej konieczności. Będę
używać ręki lewej, bo prawą, dominującą, właśnie złamałam.
Pierwsza próba miała
miejsce jeszcze w szpitalu, gdzie wylądowałam na ostrym dyżurze. Miła pani z
rejestracji spojrzała na moją zagipsowaną prawą rękę badawczym okiem i
podsuwając jakiś wymagający natychmiastowego podpisu niezwykle ważny dokument,
spytała:
- Pani jest
praworęczna?
Chętnie bym skłamała,
bo sprawiała wrażenie, że bardzo, ale to bardzo, chciałaby ujrzeć leworęczną
pacjentkę, ale uczciwa część mego Ja wzięła górę.
-Tak, ale mogę
spróbować podpisać się lewą ręką.
I spróbowałam. Powstał
jakiś dziwaczny bohomaz, ale pani była zadowolona.
Potem było gorzej. Przy
próbie skorzystania z toalety szpitalnej nieomal nie złamałam ręki ponownie, a
poza tym przeżyłam silny stres, bo nie dałam rady porządnie zamknąć drzwi i
ryzykowałam, że w każdej chwili mogę być przyłapana w dość dziwacznej pozie
przy dość wstydliwej czynności.
Powrót do domu
przyniósł kolejne wyzwania. Takie chociażby mycie zębów – jakież to
skomplikowane. Zwłaszcza operowanie naciskiem szczoteczki. Dość sprytnie, choć
może mało apetycznie, poradziłam sobie z odkręcaniem tubki z pastą. Imadło
z zębów. W odkręcaniu butelek zastosowałam analogię, czyli imadło z
kolan. Ciekawą przygodą okazuje się jedzenie łyżką. Powrót do dziecięctwa.
Ruchy wykonywane łokciem, a nie nadgarstkiem. Sztywne i często chybione. Po
jedzeniu trzeba mi zmieniać ubranko. Zaczynam rozumieć, dlaczego miliony ludzi
jedzą rękoma. Bez sztućców jest dużo łatwiej i szybciej. A tak w ogóle potrawy
jedzone lewą ręką mniej smakują. Może schudnę. Zauważyłam, że prawą rękę
zastępuję prawą nogą. Przytrzymywanie, podnoszenie z ziemi, zamykanie i
otwieranie drzwiczek, i wspaniała współpraca z lewą ręką.
Wszystko zajmuje dużo
czasu. Mycie, ubieranie (konieczna okazała się rezygnacja z biustonosza),
czesanie się, zmycie szklanki (a raczej jej opłukanie), poprawienie
poduszki w łóżku, posmarowanie twarzy kremem – niezdarne i powolne. Nie poddaję
się jednak i ćwiczę. Najlepiej wychodzi mi pisanie na komputerze, czego dowodem
ten wpis. Opanowanie myszki zajęło niecałą godzinę. Niestety, przyszła kryska
na Matyska, i stanęłam przed koniecznością napisania kilku zdań odręcznie.
Spróbowałam, a potem zadzwoniłam po odsiecz do sąsiadki. Napisała za mnie,
prawą ręką.
Tekst napisany w 2013 r.
Świetne, z humorem, już zapisuję nowy adres :-)
OdpowiedzUsuń